Mieliśmy obliczyć kąt, pod jakim wzgórze, na którym staliśmy, opada w stosunku do poziomu ziemi. Istnieje dla tego kąta wzór i całe zadanie można rozwiązać w pół minuty. Porucznik dał trzy minuty i skończyliśmy oczywiście przed czasem. Ale Hryńcia zdążył jedynie podpisać kartkę. W białym miejscu, gdzie miało znaleźć się wyliczenie, porucznik postawił 2.
– Gdzie wyście się chowali, Hryńcia? – zapytał.
– W puszczy, panie poruczniku.
Śmiech, porozumiewawcze oczka. Ale to prawda: Hryńcia jest z Białowieży. W zagubionej na bezkresach wsi uprawia kawałek ziemi i pędzi bimber. Na ten bimber zawsze nas zaprasza. Trzeba do niego pojechać tam, na miejsce, bo na smak Hryńci świeży produkt pije się najlepiej. Kiedyś wywaliło mu beczkę z zacierem, dwa wilki nażarły się tej zabójczej mazi i zdechły. Dostał za nie dwa tysiące od państwa. A więc i takie zarobki poboczne też ma. Hryńcia to cwaniak nad cwaniaki, ale na sposób chłopski, nie warszawski. Stąd jego spryt jest cichy, idzie podskórnie, bez wymądrzania, bez pozy. Hryńcia cały wysiłek obraca na to, żeby się wyrwać z wojska, żeby wrócić do wioski.
– Tam, panie poruczniku, siano nie zwiezione. Te raz jest mróz, toby się dobrze woziło, bo stoi na bagiennej łące. Jak ciepło – nie dojedziesz.
Te molestacje kończą się jednak fiaskiem: porucznik nie może nikogo zwolnić.
– Co ja tu robię, panie poruczniku? – perswaduje Hryńcia. – Toć ja za głupi na te nauki. Ja – analfabeta. Przed wojną miałem trzy klasy, ale co ja umiem?
Nie umie nic. Tylko się podpisze, ale gazety już nie przeczyta. U lekarza symuluje na uszy. „Jak ci mówią – na – to słyszysz, jak daj – to nie słyszysz” – śmieje się lekarz. Hryńcia jest tępy do nauki, ale co ważniejsze – nie chce się uczyć. Kiedy jest czas na wkuwanie i każdy grzebie w notatkach, on otwiera swój zeszyt na czystej kartce i siedzi. Drzemie albo rozmyśla. „Czego się nie uczysz?” – pytamy. „To nie jest na moje pojęcie” – odpowiada. Przy tablicy udaje skończonego ciemniaka. „Narysujcie kąt A” – mówi porucznik. Hryńcia stoi. „Czego nie rysujecie?” „A ja wiem, co to ten kąt?” Po jakimś czasie osiąga swoje: przestają go pytać, przestają nagabywać. Wiadomo: chłop z puszczy, analfabeta, cóż tu wymagać?
Ma odtąd świetne życie. W połowie XX wieku, który nasyca życie coraz bardziej zawrotną techniką, który podnosi rangę wiedzy, wieku sputników, telewizorów i cybernetyki – Hryńcia wygrywa idąc przeciw temu powszechnemu dążeniu. Nie chce w nim uczestniczyć. Nie chce nawet wiedzieć, o co chodzi. Niemal zamyka oczy, niemal zatyka uszy. Trochę boi się jednego: te nowości urzekają. Jak się im poddasz, życie na jego wsi – bez światła, bez traktora, z piątką dzieciaków w jednej izbie – zacznie uwierać, stanie się nie do zniesienia. Lepiej się nie zarażać tą miastowością. A Hryńcia chce wrócić na swoją ziemię, do pługa i do bimbru, do tego siana, stojącego na bagiennej łące, które można by teraz zwieźć, bo mróz, a potem jak przyjdzie ciepło, nie da się dojechać i zgnije.
Grzywacz i Hryńcia – to były skrajności plutonu, dwa bieguny, zamykające swoimi ramionami całą przeciętną resztę. Nie brakowało jej odcieni. W wojsku postawy ludzi określają się szybko. Ileż jest tu sytuacji sprawdzających wartość człowieka!
Kiedy opuszczaliśmy na dobre koszary, zdawało nam się, że nie powrócimy tu nigdy, nawet myślą, i że kres naszej przyjaźni jest nieodwołalny. Ale – nie! Przechowujemy swoje adresy, pamiętamy imiona i zdarza się, że odnajdujemy w tłumie swoje twarze. Zaczyna się rozmowa. Niepostrzeżenie znika wówczas ulica, domy, przechodnie, a hałas miasta zagłusza szum drzew. Znowu jest las, niezmierzony las, bez końca, bez wyjścia, zielony świat, rzeźwy zapach sośniny, soki krążące w pniach, zdradliwe, zwidlone korzenie i my – zagubieni i milczący, z karabinami na przygiętych ramionach.
Ogień dzielił nas i łączył. Chłopak, dorzucił drewien, płomień poszedł wyżej, rozjaśnił twarze.
– Jakie jest imię twojego kraju?
– Polska.
Polska była daleko, za Saharą, za morzem, na północ i na wschód. Nana powtórzył głośno. Dobrze? – zapytał. Dobrze – odpowiedziałem. – Właśnie tak.
– Tam jest śnieg – odezwał się Kwesi.
Kwesi pracuje w mieście, w Kumasi, teraz przyjechał na urlop. Raz w kinie na ekranie padał śnieg. Dzieciarnia biła brawo i wśród śmiechu wołała: – anko! anko! – żeby jeszcze pokazali śnieg. Jakie to fajne: białe kłębki sypią i sypią. Bardzo szczęśliwe są te kraje: nie muszą uprawiać bawełny, bawełna leci z nieba. Mówią na nią – śnieg, i depczą po niej, a nawet wyrzucają do rzeki.
Utknęliśmy w przygodnym miejscu. Szofer, mój przyjaciel z Akry – Kofi – i ja. Było już ciemno, kiedy trzasnęła opona. Stało się to na bocznej drodze, w buszu, koło wsi Mpango, w Ghanie. Za ciemno, żeby naprawiać. Nie macie pojęcia, jak czarna może być noc. Wyciąga się rękę i tej ręki nie widać. Tutaj są takie noce. Poszliśmy do wsi.
Przywitał nas Nana. W każdej wsi jest Nana, bo Nana to znaczy naczelnik. Naczelnik jest jakby sołtysem, ale ma większą władzę. Jeżeli chcesz się żenić z Maryną, sołtys nie może ci przeszkodzić, a Nana może. Ma on ze sobą Radę Starszych. Zgrzybialcy wiecują, rządzą, roztrząsają spory. Jak młody się zbuntuje, musi uciekać do miasta. Kiedyś Nana to był bóg. A teraz jest niepodległy rząd w Akrze. Rząd wyda ustawę i Nana musi wykonać. Nana, który nie wykonuje, jest jaśniepański i go usuwają. Wielki Nana jest wodzem plemienia, zwykły Nana jest wodzem klanu, a mały Nana jest naczelnikiem wsi. Często Nana jest równocześnie czarownikiem. Wtedy dzierży dwuwładzę: ciał i dusz. Rząd stara się, aby wszyscy Nana byli partyjni, i wielu Nana jest sekretarzami organizacji partyjnych w swoich wsiach.
Nana z Mpango był kościsty i łysy, o wąskiej sudańskiej wardze. Kofi przedstawił siebie, szofera i mnie. Wyjaśnił, skąd jestem, i że mają mnie traktować jako przyjaciela.
– Ja go znam – powiedział – to Afrykańczyk.
Jest to najwyższy komplement, jaki może spotkać Europejczyka. Wszędzie otwierają mu wtedy drzwi.
Nana uśmiechnął się i uścisnęliśmy sobie ręce. Z Naną trzeba się zawsze witać ściskając jego prawą dłoń naszymi dwoma. W ten sposób wyrażamy mu szacunek. Posadził nas przy ognisku, gdzie właśnie obradowali starcy. Powiedział z przechwałką, że często obradują, co mi nie było dziwne. To ognisko płonęło w środku wsi, a po lewej i prawej stronie, wzdłuż drogi, paliły się inne ogniska. Tyle ognisk, ile chat, bo w chatach nie ma kuchni, a trzeba gotować. Może ze dwadzieścia. Więc widać było ogniska, poruszające się postacie kobiet i mężczyzn, zarysy glinianych domków, wszystko pogrążone na dnie nocy tak ciemnej, że aż odczuwało się ją jak ciężar, jak duszność.
Zniknął busz, a przecież busz był wszędzie, zaczynał się o sto metrów stąd, nieruchomym masywem, zbitą chropawą gęstwą otaczał wieś, nas, ognie. Busz krzyczał i płakał, tąpał i trzaskał, żył, istniał, płodził się i zagryzał, pachniał omdlałą zielenią, straszył i kusił, można było go dotknąć, poranić się i zginąć, ale nie dał się oglądać, tej nocy nie dał się widzieć.
Polska.
Nie znali takiego kraju.
Starcy patrzyli na mnie niepewnie albo podejrzliwie, niektórzy z zaciekawieniem. Chciałem jakoś przełamać tę nieufność. Nie wiedziałem jak i byłem zmęczony.
– Gdzie leżą wasze kolonie? – spytał Nana.
Читать дальше