W końcu poszliśmy dalej. Spotkał nas świt. Ogrzało nas słońce. Myśmy szli. Gięły nam się nogi, drętwiały ramiona, puchły ręce, ale przecież donieśliśmy na cmentarz, do grobu – tej ostatniej naszej przystani na świecie, do której raz tylko zawijamy, nigdy już z niej nie wypływając – tego Stefana Kanika – lat 18 – zabitego w tragicznym wypadku – przy odstrzale – przez bryłę węgla.
Najpierw nie podobało nam się, ale potem przywykliśmy. Już potem, kiedy tyle razy otarliśmy rękawem ciepły pot, kiedy czyściliśmy buty, tak żeby słońce gasło z zazdrości, kiedy ryliśmy okopy, raz, dwa, trzy, kiedy były za nami te i jeszcze inne rzeczy, cały szaleńczy trening, cała burzliwa metamorfoza, która jednego z drugim cywila przemienia w żołnierza, aż serce rośnie! A mimo to nie cieszyliśmy porucznika. „Wojsko – żalił się przed sprężonym szeregiem – z takim wojskiem daleko by nie zaszedł”. Nigdy nie zwierzał się jednak, dokąd to mianowicie chciałby z nami dotrzeć. Ale wiedzieliśmy, że mówi retorycznie: nie było gdzie iść.
Byliśmy otoczeni lasem. Ten las był niezmierzony, nieprzebyty, przepastny. Gdzieś musiał się kończyć, gdzieś był jego skraj, ale myśmy do granicy drzew nigdy nie dotarli. Widzieliśmy tylko las i mieszkaliśmy na jego obszarze: w ceglanych koszarach, prawe skrzydło korytarzem do samego końca. Nie lubiliśmy drzew, ich zapachu, drapieżnych gałęzi i zdradliwych korzeni, ale przede wszystkim nie lubiliśmy ich niemal biurokratycznej obojętności, kamiennie niewzruszonego trwania, szyderczego lenistwa, w którym tkwiły, kiedy my – żyjąc od nich znacznie krócej – musieliśmy tracić czas na marsze dofrontowe, na czyszczenie broni i śpiewanie piosenki „Płyneeeli po morzu i fali…” Drzewa były zawsze przeciw nam Przesłaniały słońce i strącały śnieg za kołnierze. Myliły nam drogę, a przeciwnikom pozwalały zgotować zasadzkę. Tłukły gałęziami o szybę i huczały nocą tak, że nawiedzały nas niespokojne sny. Przeklinaliśmy drzewa. Więziły nas w swym labiryncie i przesłaniały widok granicy, za którą zaczynał się tamten świat.
Mieliśmy wspólne zdanie o miejscu, w którym wypadło nam odbywać służbę. Rozkazy, czynności, ubiór i nawet jedzenie upodabniały nas do siebie. Świadomi obowiązującej tu jednolitości wiedzieliśmy, że dotyczy ona nie tylko stroju, ale także gestów i słów, a może nawet myśli. Człowiek nie ubiera się w mundur dzieckiem. Ma już za sobą lata życia, w których nauczył się rzeczy dobrych i złych, mądrych i idiotycznych. Każdy nauczył się i czegoś innego, i w różnym stopniu. Nabył przy tym rozlicznych przyzwyczajeń, nawyków, manier. Wszystko to składa się na jego indywidualność dodatnią lub ujemną, wybitną czy mierną. Człowiek ceni sobie to, że jest inny od innych. A zwłaszcza lubi swoje przyzwyczajenia. Kiedy znajdzie się w koszarach – musi się z nimi rozstać. Zrozumiałe, że czyni to z ociąganiem, że owo pomniejszanie jest procesem dotkliwym i drastycznym.
Mieliśmy to za sobą. Ze zdumieniem odkrywaliśmy w sobie cechy, które powinny radować porucznika. „Co kładziesz się – mówił jeden drugiemu – przecież masz brudny karabin!” Byliśmy żołnierzami – mówcie, co chcecie.
Ale ta nasza wspólnota myśli, odruchów i nastrojów rozpadała się na granicy leśnego świata. Kiedy wyobraźnia wyrwała się poza nią, stawaliśmy się znowu każdy kimś innym i – boję się tych słów – wzajemnie sobie obcy. Ten świat zewnętrzny, który nas ukształtował i który miał znowu nas przyjąć, przedstawiał nam się – prawem kontrastu do wojskowej sztampy – jako planeta o niesłychanym bogactwie krajobrazów, barw, dźwięków i zapachów. Tam było życie takie, jakie każdy z nas dla siebie pojmował: radość i smutek, deszcze i słońce, tramwaj, sputnik, pierwsze przebiśniegi, etiuda Szopena, kobieta w łóżku, film „Cena strachu”, Utrillo z białego okresu, ćwiartka czystej duszkiem, spacer z dzieckiem, latoś obrodzi mi pszenica, biust Lollobrigidy albo Hanki, Kryśki czy Stefy, rozstania i powroty, Berlin, plany Nasera, pralka, spór z dyrektorem, całkiem porządne buty za 340, zazdrość, dyplom inżyniera, śmierć wujka, wanna z ciepłą wodą, premia na Barburkę, kufel piwa, znowu jesteś moja, Słownik Wyrazów Obcych – II wydanie, człowiek przechodzący ulicą.
Ten świat pociągał nas albo oburzał, ale wszystko było w nim odczuwalne, miało swoją właściwość, z którą niejako mogliśmy wchodzić w związki stwarzając nowe wartości albo zmieniając charakter istniejących. Wszystko tam pulsowało, zmieniało swoje położenie, podlegało wiecznemu prawu ruchu i działania. Było tam wiele światła, za którym tak tęskniliśmy skazani na posępny cień lasu. Wiele pragnień i wiele zaspokojeń, pokus i rozczarowań – wszystkiego, co składa się na życie, jakie świadomie albo mimowolnie zostało nam dane.
Uciekając razem do tego świata, już wiedzieliśmy, jak on nas zróżnicuje. Odruchowo spoglądaliśmy po sobie: ten będzie znowu chłopem, a ten inżynierem, tamten szefem, a inny woźnym. Kiedy się znowu spotkamy? I w jakiej sytuacji?
Byliśmy przyjaciółmi. Zawarliśmy przymierze w trudnej szkole. Tępiliśmy w sobie zło i nieraz operacja ta była dojmująco bolesna. Nie można było żyć poza kolektywem. Ale wejść do niego znaczyło wnieść jakąś wartość, coś, co by wzbogacało innych, co by było przydatne, świat poza granicą lasu kusił, ale pisane nam było bytować pośród pni, pod zieloną kopułą gałęzi, i musieliśmy tę egzystencję uczynić znośną i strawną.
Niekiedy stawaliśmy się rozdrażnieni. „Człowiek był wolny – powiadaliśmy. – Mógł łazić, gdzie chciał i jak chciał. Po pracy czas należał do niego. Na całym świecie czas należy do ludzi. Wszyscy mogą wybierać, co z nim zrobić”. „Nie wszyscy – zaprotestował ktoś nagle. – Żołnierze nie mogą. Nigdzie”. Był wieczór i las nękany wichurą zachowywał się nieznośnie. Pomyśleliśmy o innych żołnierzach. O szeregowcach wszystkich armii świata. O naszym Bożymie, który w tę czarcią noc miał wartę, o Wani, który pucował teraz swój automat na Czukotce, o żołnierzach Fidela Castro, którzy na pewno piją dziś na umór, bo pocili się nie na darmo. Pomyśleliśmy o indyjskich strzelcach stojących w kolejce do kotła i o rekrucie ghańskim, kiedy szoruje brzuchem bagno po komendzie: padnij.
To właśnie my – szeregowcy z całego świata – wstajemy o jednej godzinie, gimnastykujemy się pod wszystkimi stopniami szerokości geograficznej, strzelamy do figur trafiając lub pudłując, maszerujemy nie wiedząc dokąd i po co, ścielemy łóżka jak złoto, zmywamy latryny, tęsknimy za przepustką, odpowiadamy: tak jest, a także oddajemy honory według zaleceń regulaminów napisanych w najrozmaitszych językach.
Rozumiemy paradoks, w jaki jesteśmy uwikłani: trzymamy w ręku broń, gdy ludzie marzą o świecie bez jednego karabinu. Wiemy i to, że stoimy pod różnymi sztandarami. Że dzielą nas granice i systemy i że dlatego właśnie nie może być między nami braterstwa, choć wspólna jest nasza koszarowa egzystencja, jednaka konieczność posłuchu, ten sam obowiązek, jaki nakłada mundur.
Rano wychodziliśmy na plac ćwiczeń. Znajdował się na dużej polanie doszczętnie zrytej przez starsze roczniki zdobywające tu umiejętności saperskie. Myśmy też orali tę polanę pracowicie. Zbrylona ziemia nie chciała ustępować i musieliśmy zanurzać w niej żądła kilofów. Z trudem formowaliśmy linię okopów. Zanim jednak przystąpiliśmy do tego dzieła, należało wybrać stanowisko.
Ten, któremu powierzono rolę, wystąpił i palnął bez namysłu:
Читать дальше