– Nasza linia obrony przebiegać będzie od tego krzaka do tego pieńka.
Podobał się nam wybór. Sądziliśmy, że było to najdogodniejsze miejsce do przyjęcia walki. Ale porucznik był zgorszony.
– Dajcie spokój – powiedział – tak nie wolno robić. Trzeba przepełzać tę linię na pępku, metr po metrze. Nie można stać – przecież nieprzyjaciel strzela. Rwą się pociski, giną ludzie. Wyobraźcie to sobie – apelował.
Otóż właśnie to się nam nie mieściło w głowie. Ani wtedy, ani nigdy potem. Nie umieliśmy sobie wyobrazić wojny. Spoglądaliśmy wokół: szumiał las, wiatr miotał białym puchem, na polanie była cisza, a na jej dnie chrzęściliśmy butami w śniegu. Nasza wyobraźnia nie mogła zrodzić żadnego obrazu grozy i zmagań. Nie byliśmy w stanie wywołać bodaj mglistej wizji: zbiorowy mord, zgrzyt bagnetu o kość, ludzkie strzępy w kałuży lepkiej krwi. Widzieliśmy tylko las, polanę i śnieg. Nic więcej.
Czy to było lenistwo myśli? Szczególna bierność, przemęczenie i apatia? Szukam wytłumaczenia, ponieważ mnie samego to zastanawia. Być może odezwał się w nas wówczas jakiś odruchowy protest przeciw umieszczaniu w tym krajobrazie panoramy wojny. Jakiś biologiczny opór przed ujrzeniem siebie – choćby w myślach – z przestrzeloną czaszką, z parą urwanych nóg. Sądzę jednak, że ów brak wyobraźni wojskowej brał się z pewnej niewiary w możliwość zaistnienia sytuacji, jaką porucznik chciał przedstawić. W skrytości posądzaliśmy go o pewną naiwność. W naszym przekonaniu – a wynieśliśmy je z lektur polityków i uczonych – w wypadku konfliktu światu grozi zagłada. Może nastąpić unicestwienie totalne, niemal kosmiczne. Tego również nie mogliśmy sobie wyobrazić, ale pozbawieni wiedzy ścisłej snuliśmy dowolne fantazje: w dyskusjach zdołaliśmy ustalić, że czeka nas wówczas przedziwna śmierć, śmierć niejako laboratoryjna. Nastąpi jakiś chemiczny proces, momentalny i unicestwiający, coś w kształcie podmuchu czy niewidocznej zmiany składu powietrza, i my się roztopimy, wyparujemy. Po co okopy, zasieki, maskowanie stanowisk ogniowych?
Czy będzie miało wówczas znaczenie, że nadaliśmy butom odpowiedni połysk? Że mamy w ładownicach przepisową ilość amunicji? Czy pozostanie bodaj tyle czasu, żeby można było to sprawdzić? Oto co nas dręczyło. Znaliśmy ostrzeżenie rzucone światu przez uczonych i polityków: nie łudźcie się. Tej wojny nie da się sprowadzić do walki na bagnety. Jej styl, jej technika nie znajdzie odpowiednika w dziejach. Fakt posiadania przez obie strony broni masowej zagłady stawia pod znakiem zapytania możliwość wykorzystania doświadczeń drugiej wojny światowej i wszystkich innych wojen, jakie zanotowała historia. Zostało to stwierdzone w dziesiątkach książek podpisanych przez najwyższe autorytety. Gdzie jest prawda? Być może autorytety się mylą, a rację ma porucznik.
Być może rację mają obie strony. Bardzo chcieliśmy to wiedzieć. Ale nie była to pora na stawianie pytań. Dłubaliśmy okop zastanawiając się mimo woli: czy nas ocali?
Technika wojenna jest dziś najbardziej rozwiniętą techniką świata. Każde wielkie odkrycie naukowe zostaje natychmiast schowane pod – czapkę wojskową jak pod klosz. Ludzkość broni się przed totalną zagładą. Ludzkość posiadła jej świadomość. Któryś z nas opowiedział zdarzenie ze swojego miasteczka: była tam fabryczka włókiennicza. Pracowały w niej dziewczęta z wiosek. W dniach interwencji amerykańskiej w Libanie rzucały pracę i wyjeżdżały do domów. Powtórzyło się to w czasie konfliktu taiwańskiego. Dziewczęta nie byłyby nawet w stanie pokazać na mapie, gdzie leży Liban. Czy to daleko, czy blisko? Na jakim to kontynencie? Gdziekolwiek na ziemi zawiąże się walka, zapach prochu dociera do naszych nozdrzy. Spece wydłużyli tory pocisku, a rakiety mogą opasać równik w diabelnie krótkim czasie.
W tym nowym świecie, świecie całkowitego zagrożenia, w świecie tysiąca bomb nuklearnych, elektronowej artylerii przeciwlotniczej i rakiet zdalnie kierowanych, my, szeregowcy, uzbrojeni w karabin i łopatkę, chcieliśmy znać swoje miejsce.
Na razie kopaliśmy okop. I choć nieco wbrew powinnościom, wkrótce powróciliśmy do swoich zwykłych, codziennych rozmyślań. O pokoju, a nie o wojnie.
Niekiedy porucznik prowadził nas godzinami po lesie. Błądził celowo przesiekami, a my, posługując się mapą, musieliśmy określić miejsce, w którym nas zatrzymał. Mówiło się: określać miejsce swego stania.
Swoje miejsce na ziemi. Była to czynność dosyć łatwa, mapy mieliśmy dokładne, do tego nabraliśmy wprawy. W czasie tych zajęć mój sąsiad z szeregu, Grzywacz, odezwał się:
– Popatrz, jakie to proste: kreślę trzy linie, a ich przecięcie daje mi wymagany punkt – tu jestem. W tym zakątku kuli ziemskiej stoi szeregowy Grzywacz Kazimierz. Znalazł swoje miejsce na świecie. Boże, gdyby tak można było w życiu. Tak łatwo znaleźć sobie w życiu miejsce.
Tym westchnieniem odsłaniał swoją tajemnicę. Przyszedł do wojska na ochotnika. „Tu mnie skleja” – obiecywał sobie. Potrzebne mu to było. Mieszkał w Szymborzu, małym śląskim miasteczku. Skończył szkołę, liznął jakiegoś technikum, ale musiał je przerwać, żeby iść do pracy i pomóc matce. Zaczął w kamieniołomach, ale wkrótce je zamknięto. Poszedł do fabryczki zapałek, naraził się majstrowi i został zwolniony. Próbował urządzić się we Wrocławiu, nie wyszło. A więc to życie jego, Grzywaczowe życie, ma nieudany, kulawy bieg. Żadnej stabilizacji, żadnego unormowania. Ludzie pną się ku górze albo poprzestają na małym, ale ustalonym, on natomiast po prostu nie ma swojego miejsca. Ani z niego chuligan, ani rozmiłowany włóczykij. Tylko pechowiec. Tylko trefny. W jakimś momencie jego kółko wypadło z kolein i dotąd nie może powrócić na swój tor.
Grzywaczowi dobrze jest w wojsku: ktoś o nim myśli, daje mu zajęcie, dba o jego żołądek. Ale przede wszystkim nie określona przedtem egzystencja Grzywacza została ujęta w formę. Przestał się niepokoić. Wyzbył się poczucia niepewności, wypełniającej go i płoszącej wszelką radość.
Jest to natura wykonawcy, żywiołowo poszukującego swego szefa. Nie umie podejmować decyzji, wybierać, ryzykować – rozgląda się w tym za wyręczycielem. Znalazłszy go – jest mu posłuszny, psio, bezgranicznie oddany. Na rozkaz reaguje odruchowo, rzuca się do działania bez namysłu. Ciągle jednak musi mieć ten zasilający go z zewnątrz bodziec. Inaczej traci równowagę, chodzi oklapnięty. Grzywacz – z powodu tych właściwości charakteru – jest stałym źródłem konfliktów, jakie niekiedy przeżywa pluton. Bo ludzie zachowali tu wyniesioną z cywila dozę sceptycyzmu, pewną powściągliwość i jak gdyby rezerwę: robić, ile trzeba, ale po co zdwajać tę normę? Wykonywaniu poleceń nie towarzyszyło owo wewnętrzne napięcie, skłaniające człowieka do działania z najwyższą gorliwością. Wyróżnianie się in plus było traktowane przez niektórych za niewątpliwy przejaw lizusostwa, a wyróżnienie in minus – za frajerstwo i nieudolność życiową. Należało – według tych filozofów – zachować konieczne poczucie proporcji, nie narzucać się ze swoją twarzą i korzystać z tej anonimowości, jaką daje mundur i czapka głęboko nasunięta na oczy.
Grzywacz nie wytrzymywał. Kiedy szliśmy tyralierą, wyrywał się do przodu i wszyscy, klnąc, musieli przyspieszać, zadyszani i znużeni. Prace gospodarcze wykonywał tak szybko i tak dokładnie, że nasze wyniki wyglądały mizernie, jeśli nie kompromitująco. Filozofowie strofowali zapaleńca. „Gdzie się pchasz? – zapytywali, pukając w czoło. Nie byli tolerancyjni. Nie chcieli pojąć, że Grzywacz nareszcie odnalazł swoje powołanie, swój żywioł. Że odżył, nabrał ufności do siebie, poczuł twardy grunt. Filozofowie mieli schorzałe wątroby i radość życia – tak piękna i pociągająca – budziła w nich niesmak. Za wzór stawiano Grzywaczowi Hryńcię.
Читать дальше