Posterunek milicji mieści się również w rynku, naprzeciw gospody. Łatwo stąd widzieć, w jakim stanie bywalcy opuszczają lokal. Gościa można szybko przeprowadzić na drugą stronę placu, gdzie pod kłódką trzeźwieje i odzyskuje równowagę. Dyżurny milicjant siedzi za barierką i obserwuje rynek; mówi:
– Ogólnie, to tu jest spokój. Ale było jedno zajście. Takiego jeszcze u nas nie było.
– Właśnie – wtrącam – chodzi mi o szczegóły. – Uśmiecha się niejasno, bo nie chciałby mówić bez zgody kierownika. Po godzinie przerzucam teczkę materiałów otrzymaną od kierownika posterunku. Kierownik pomaga mi chętnie, proponuje nazwiska, podaje adresy. Szperam w papierach rozrzuconych na biurku, coraz to nowe wyjmuję z teczki.
„…Nadmieniam że pierwsza przyszła do mnie ob. Helena Krakowiak moja sąsiadka, która nadmieniła dosyć już tej obrazy zgorszenie idzie na okolicę sam Pan Jezus wypędzał lichwiarzy z kościoła czym daje nam przykład. Nadmieniła także samo że my dajemy pieniądze na tacę dzieciom od ust odejmując a oni się pasą żeby mogli bezeceństwa wyprawiać. Miesiąc już patrzymy na to że przyszedł kres naszej cierpliwości czy długo będziemy cierpieć te widoki zaznaczała ob. Helena Krakowiak jeich dzieci niech diabeł święci i się przeżegnała. Wyżej wymieniona podkreśliła że figurę Matki Boskiej można było zakupić ze składkowych pieniędzy a wtedy by nie było takiej obrazy moralności i rozpusty jakiej świat nie widział. Następnie pragnę podać że przychodziły do mnie jeszcze inne obywatelki a to (tu szereg nazwisk) przyznające rację wyżej wymienionej która to obywatelka zapoddała myśl aby przepędzić tę prostytutkę jak się wyrażała bo kurwów nam na plebanii nie potrzeba co jeszcze powiedziała. Wyżej wzmiankowane potwierdziły że innego wyjścia nie ma i ob. Helena Krakowiak wskazała miejsce koło straży na dzień wtorek 28 czerwiec na godzinę 4 po południu żeby dać jeszcze chłopom i dzieciom obiad oraz pozmywać i zamieść…”
Jeszcze tego dnia mówiłem z sekretarzem Komitetu Miejskiego. Siedział naprzeciw mnie, wysoki, żylasty, garbił rozłożyste ramiona. Pocierał czoło, zastanawiał się, zdania wygłaszał powoli, z namysłem.
– Wiecie, towarzyszu, to przecież mogła być prowokacja.
– Z czyjej strony? – spytałem.
– Ze strony kleru. Kler takie rzeczy lubi robić, jak mu się nie patrzy na ręce.
Trwał przy tym zdaniu, nie dopuszczał innej wersji. Musiała to być prowokacja, powtarzał. Nie znałem proboszcza, a on go znał. Proboszcz miał posunięcia, które były bardzo wymowne. Wystarczyło je zanalizować. Ich sens był jasny. Całkiem jasny.
Zmieniliśmy temat. Nowy temat cieszył sekretarza i mnie. W miasteczku powstanie fabryka. Już kopią fundamenty, będą też budować osiedle. Miasteczko rozrusza się, zagra nowym życiem. Znajdzie swoje miejsce na gospodarczej mapie kraju. Już dzisiaj jego przyszłość rysuje się obiecująco. Przyrzekłem przyjechać na reportaż. Podaliśmy sobie ręce, znowu chodziłem uliczkami, padał deszcz, woda szumiała w rynnach, ten chłopak w farmerach stał pod drzewkami w rynku. To on zalecił mi spotkanie z kościelnym, prowadził mnie przez dziury w płotach, przez sienie i podwórza. Mieszkanie, do którego weszliśmy, było pełne łóżek i krzeseł, tępionych w stołecznych pismach obrazów i wykpiwanych figurek. Dwóch mężczyzn siedziało przy stole. Jeden stary z ręką na temblaku, a drugi blondyn, postawny i wysoki, jak się okazało – jego syn. Stary wstał i wyszedł.
– Ojciec choruje – powiedział blondyn – ręka mu się jadzi i jadzi. Siedzę tu, żeby mu pomóc, bo mamy też kawałek pola, ale tak się wyrywam do dużego miasta! – Michał S. jest już po wojsku, kiedy wrócił do domu, zmarł stary kościelny i jego wzięto na zastępstwo. Innej pracy nie mógł dostać, dopiero może jak zbudują tę fabrykę. Zorientowałem się, że swoją funkcję traktuje z przymrużeniem oka, jest otrzaskany w świecie i zmieni zawód przy pierwszej okazji.
– Pan w sprawie tej draki? – Śmiał się, że mnie to interesuje. Zaczynało zmierzchać, deszcz padał, okna ociekały wodą. – Może zrobię herbaty? – zaproponował Michał.
– On przyjechał jeszcze w maju. Akurat przecinałem gałęzie. Podchodzi mężczyzna i pyta o proboszcza. Nie miał więcej jak trzydzieści lat, ubrany w sweter, chustka naokoło szyi, a w ręku trzyma pakunek. Zaprowadziłem go do kancelarii. Powiedział „dzień dobry” i przedstawił się. Mówił, że jest rzeźbiarzem z Wrocławia. Rozpakował papier, a tam była głowa kobiety. Proszę spojrzeć, powiedział, to rzeźba Marii w gipsie. Czy ksiądz by nie reflektował? Nasz stary zaczął to oglądać, brał do ręki, ważył, ale potem mówi: Nie, że nie weźmie. Tamten wziął głowę i pakuje ją z powrotem, a stary każe mu siadać i zaczyna go wypytywać, gdzie się uczył, co robił czy miał wystawę i takie detale. Widać spodobał się staremu, bo ten mówi: Wie pan, tej Marii nie kupię, ale nasz kościółek był wiosną odnawiany, restaurowaliśmy boczny ołtarz, a tam brakuje rzeźby Marii Panny. Kiedyś była, tylko robactwo tak ją zżarło, że się rozsypała. Może by się pan tego podjął? Ten mówi, że owszem, więc poszli zobaczyć na miejsce. Rzeźbiarz obliczał, obliczał i mówi: W porządku, pięć tysięcy i w porządku. Na to stary – protest. Że nie ma forsy, remont wyczyścił mu kasę i tyle nie da. Targują się, aż proboszcz zaczyna tak: Zrobimy inaczej, mówi, mam tu domek dla kościelnego, ale on mieszka w miasteczku, więc domek stoi pusty. Pan w nim zamieszka, ja przeżywię, a pan mi tę rzeźbę zrobi. Tu jest jezioro, las, okolica piękna. Rzeźbiarz nie odzywa się, widać, że coś kombinuje, a potem odpowiada: Zgoda, proszę księdza, ale pod jednym warunkiem. Pracuję obecnie nad rzeźbą, na której mi bardzo zależy, i nie mogę tej pracy przerwać. Robię tę rzeźbę z modela. Otóż przystanę na propozycję, jeśli ksiądz pozwoli mi zamieszkać tu z modelką. Stary się przestraszył: Tu, na plebanii!? woła. Patrzę na niego i widzę, że ma pietra. Nie chciał, nie chciał, ale złasił się na forsę i wreszcie powiedział: Zgoda.
Przyjechali z początkiem czerwca. Wtedy ją zobaczyłem. To nie była kobieta, to był cud. Zgrabna, śliczna, jasne włosy. Przywitała się ze mną i mówi: Na imię mi Danka. A panu? Mnie zatkało. W gardle dusi, w oczach latają mi płatki, czuję, że skonam. Coś wybełkotałem, ale zaraz myślę: Michał, dziwne rzeczy zaczną się u nas dziać. No i patrz pan – zgadłem.
Stary najpierw przed nią uciekał. Siedział u siebie, nie wychodził. A ona jakby była na plaży – rozbiera się, koc na trawę i opalanie. Od rana do wieczora ciągle w kostiumie. Wierz mi pan, na nią to się człowiek bał patrzeć. Bo jak się patrzał, chciało mu się płakać, że jest takie nic, takie zaplute zero i że może wyć do końca świata, a ona na niego nawet nie spojrzy. Ten rzeźbiarz chodził koło niej jak psiak. On ją musiał kochać, musiał ją kochać za wszystkich mężczyzn, którym tego nie było wolno. Chłop był z niego na poziomie, bardzo równy. Pomagałem mu znaleźć drzewo, ostrzyłem mu narzędzia, nieraz do miasta szedłem kupować im wino. W zgodzie żyliśmy. Kiedy już było drzewo, od razu zabrał się do roboty. Rękę miał pewną i ciął śmiało, szło mu to wprawnie. Wtedy stary zaczął wychodzić z plebani. Kluczył między drzewami, a Danka leżała na kocu. Co chce stary podejść, zaraz się cofa. Kusiło go, ale się trzymał. Patrzyłem się czasem, to mnie śmiech brał. Nieraz wstawała i chciała do niego przyjść, ale wtedy stary buch do kościoła. Taka zabawa jak w kotka i myszkę. Szkołę to on z nią miał. Do rzeźbiarza zaglądał często patrzeć, jak mu idzie robota. Siadał na ławce, przyglądał się i z początku nic nie mówił. Dopiero jak ten zaczął obrabiać twarz, stary wdał się z nim w dłuższe pogawędki. Też przychodziłem na tę rzeźbę popatrzeć i widziałem, co się święci. On rzeźbił Dankę. Rzeźbił jej twarz, szyję, ramiona. Dalej szły długie szaty, ale od góry to była Danka. Stary pytał, czy usta nie są zbyt szerokie. Bo ona miała usta drobne, pełne, ale drobne. Czułem, że chciał, żeby ta Maria w ołtarzu była obrazem Danki. Ale przecież wprost powiedzieć tego nie mógł.
Читать дальше