Wraca do domu. Zapala radio. Czyta jakieś wiersze, rzuca. Bierze Dostojewskiego. (Zastanawia się nad zdaniem: „Wydawało mi się, że dręczy go jakaś myśl, której sam nie może sobie uświadomić”). Zapala papierosa.
Eartha Kitt śpiewa C’est si bon.
Gapi się przez okno. Kiedy nauczą się leczyć raka? Dzieci rzucają piłką. Parzy herbatę. Jutro zmieniają filmy.
Eartha Kitt śpiewa Let’s do it.
Czyta: „Było w tej naturze wiele pięknych porywów i szlachetnych zamiarów; lecz wszystko w niej ciągle szukało równowagi, której nie znajdowała, wszystko było chaotyczne, falujące, niespokojne”. To Liza – myśli. Znowu wychodzi na ulicę. Kogoś spotyka. Rozmawiają. Mijają godziny. Nic nie widzi. Marzenie.
To wszystko.
Andrzejowi Berkowiczowi
Zacząłem od plebani. Stukałem do masywnych drzwi. Zgrzytał zamek, chrzęściły klucze, wreszcie drgnęła klamka. Z mroku sieni wypłynął i znieruchomiał owal czujnej twarzy.
– Chciałem mówić z proboszczem.
– Pan?
– Jestem z prasy, a przyjechałem…
– Domyślam się, oczywiście. Rozumiem. Niestety, księdza proboszcza nie ma. Robię zawód, prawda? Liczył pan na coś pikantnego? Mój Boże, gdyby to było zabawne.
– Kiedy będzie proboszcz?
– Och, to nie zależy ani od pana, ani ode mnie. O tym zadecydują inni. Darujmy sobie domysły.
Twarz ukryła się w mroku, klucz znowu zachrzęścił, zamek znowu zazgrzytał. Parafia stała na końcu uliczki, biorącej początek w rynku. Stała blisko jeziora, w obłoku klonów i dębów, piętrowa, o prostej zdawkowej architekturze. Obok, ponad szczyty drzew, wynosiła się wieża kościoła z galeryjką i dzwonem. Dalej, ale jeszcze w obrębie plebanii, przycupnął domek, mała kolorowa chatka. Chyba oni tam mieszkali – pomyślałem. Podszedłem bliżej, zobaczyć, czy szyby w domku są wybite. Tak, były wybite.
Zawróciłem do miasteczka. Zmilczę jego nazwę, a reportaż wyjaśni dlaczego. Leży ono w północnej części Białostocczyzny i nie ma człowieka, który by przynajmniej raz w swoim życiu nie oglądał jednego ze stu takich miasteczek. Nie różnią się one niczym. Mają senne twarze, całe w liszajach zacieków i bruzdach spękanych murów, a kiedy ktoś przechodzi rynkiem, odnosi wrażenie, że wszystko przygląda mu się spod przymrużonych powiek nieruchomo, natrętnie.
Rynek jest brukowany, prostokątny i pusty. Pada deszcz. Cały lipiec ocieka deszczem, ludzie przestają wierzyć w lato. I miasteczko ocieka deszczem, dachy, uliczki, chodniki. Kilka drzewek rosnących na rynku też ocieka deszczem. Pod tymi drzewkami stoi chłopak. Ma kurtkę w szeroką kratę, autentyczne farmery i znoszone trampki. Stoi tak, bez sensu i nadziei, dla samego faktu stania, aby dalej, byle przeżyć, typowy stojak spod CDT, dla którego stanie jest formą egzystencji, stylem życia, pozą i rozrywką.
Spytałem go:
– Kolega stąd?
– Teraz nie, teraz z Warszawy.
– A tu na wakacjach?
– Zgadza się.
Weszliśmy do gospody. W jednej sali była restauracja” w drugiej kawiarnia. Dym wisiał nisko, w szarych zwełnionych smugach. Kelner przyniósł wino.
– To co będzie? – spytał chłopak. Zahaczyłem o tę sprawę z plebanią. Może on coś wie? Może przy tym był?
– Nic z tych rzeczy – powiedział. – Jak przyciągnąłem z Warszawy, to już było po wszystkim. Mowa jest krótka, za gadkę nie płacą. Opowiadali mi koleżkowie, jak te baby tam poszły. Ona jest teraz w szpitalu. Podobnież, że sztuka była nie z tej ziemi. Nogi jak sen, wyprzedzenie, buzia, wszystko na swoim miejscu. Trafiają się takie, tylko trzeba wykapować. Ja sam poderwałem jedną na wiosnę. Jezuniu, jaka słodka! Ze Śniadeckich, zna pan ulicę? Chodzę tam do technikum. Trochę dzieciak, 16 na liczniku, ale ostrzelana, szkoda słów. Człowiek, jak ma czas to jest korba, ale co, kiedy pędzą do nauki, nie daje rady długo się migać. Tą aferą za bardzo się pan nie przejmuj. Szkoda tylko tej niuńki. Ale ludzie nie mają tu orientu. Co się dziwić.
Doradził mi: – Pogadaj pan z szefową restauranu. Ona jest oblatana.
Poszedł i przyprowadził kobietę. Była to tęga niewiasta, ubrana z przesadną, nieopanowaną elegancją. Twarz miała zarzuconą pudrem, różem i szminką. Usiadła, oparła się łokciami o stolik, palce wsunęła we włosy.
– Owszem, poszłam – mówiła – interes ode mnie tego wymaga. Prywatnie bym nie poszła, ale musiałam dla interesu. Jeślibym się sprzeciwiła, kobiety zabroniłyby przychodzić mężom do mojej restauracji. Wtedy tracę klientów, a zabiera ich hotel miejski. Hotel też ma restaurację. To jak się one zaczęły zbierać przed domem, co teraz budują koło straży, zostawiłam w lokalu męża, a sama poszłam. Najpierw było uplanowane, żeby porwać proboszcza, ale jego nie było, bo zawezwali go do kurii. Wtedy któraś krzyknęła, żeby iść do kościoła i tam Boga prosić, aby nie pomścił się na nas za tę zniewagę, jaką w jego domu świętym wyczyniają. Kiedy weszłyśmy, pan widział już kościół? – na środku stała ta figura, a pełno wiórów naokoło, bo ona jest z drzewa, a jeszcze niegotowa. To wszystkie uklękłyśmy, ale stara Sadowska zerwała się i w krzyk: Porąbać ją, porąbać i spalić. Niech zejdzie nam z oczu – tak krzyczała. I biegnie do tej figury, a tam leżały różne młotki i takie dłutka i siekierka, to ona łaps za siekierę i zamachnęła się, a mnie się zimno zrobiło. Raz uderzyła, ale doleciała Florkowa, matka tego, co w młynie pracuje, i łapie Sadowską za rękę i mówi: – Rzuć te siekierę, nie waż się nawet dotykać figury, bo ona jest święta. A Sadowska krzyczy: – Święta? To dziwka – nie święta. Powiedziała jeszcze gorzej, ale nie będę powtarzać, pan sam wie. A Florkowa znowu do niej. Nie bluźnij, bo cię piekło pożre i nas, co na to pozwalamy. To znowu Sadowska obraca się w naszą stronę, a my, panie, wszystkie klęczymy i ze strachu mamy ołowiane nogi, i woła: Patrzcie, kobiety, nie bądźcie ślepe i patrzcie, czy to nie jest ta dziwka, przecież to ona, niech mnie ziemia skryje, że to ona. Ja panu powiem, ale tego niech pan nigdzie nie podaje, bo ze mną wtedy koniec. To była ona. Głowa, twarz, postać – te samiusieńkie. Wykapana. Ale wtedy każda czuła takie przerażenie, taki obłęd, że żadna nie śmiała potwierdzić Sadowskiej. A Florkowa stoi i zasłania ciałem figurę, i mówi: Po moim trupie, po moim trupie. A dzień był, panie, piękny, nie tak jak dziś, tylko w tym kościele szaro, mrok, ciężki strach i krzyk tych kobiet. Sadowska wtedy w płacz, w zawodzenie, a myśmy zaczęły uciekać na dwór. I co pan powie, wychodzimy, a tu od tego małego domku przy plebanii idzie ta dziewczyna, Matko Święta! Ja owszem, nie jestem zacofana na tle mody, byłam już w Sopotach i sama ubieram się łuptu-date. Ale przecież tego u nas nikt nie widział. A sam nasz proboszcz to wykrzykiwał dawniej na zgorszenie, że aż się trzęsło. Siatkówki dla dziewcząt zabronił. Sama nie wiem, co go teraz opętało. Idę po rozum do głowy, ale nie wiem. No więc ta dziewczyna nadchodzi, a kostium ma, jak to się mówi, bikini. Mężczyzna kichnie i już wszystko zlatuje. Pan wie, kobiety nie lubią jedna o drugiej dobrze mówić, ale ja nie jestem zacofana i przyznam, że ta dziewczyna była jak róży pąk. Za taką każdy chłop pójdzie na męki i katusze. O Boże, no i, proszę pana, kobiety ją widzą i dawaj syczeć.
Jakby poszła dalej, to może nic by nie było, jakby spotkała nas innego dnia, to też może by nic nie było, ale myśmy akurat wyszły z kościoła i tam rozegrał się ten dramat, co już opowiedziałam, i każda miała w sercu strach i gorycz i chciała się tego pozbyć. Dziewczyna podeszła i spytała: Panie kogoś szukają? Wtedy wysunęła się Maciaszkowa i mówi: Tak, ciebie, zarazo! I łup ją laską w głowę, bo Maciaszkowa jest kulawa i nosi laskę. A potem drugi raz jej dolała i trzeci. Ja stanęłam, panie, jak kamień, w oczach mi się zrobiło ciemno i myślę: co tu będzie, co tu będzie, a myśli mi się tłuką w głowie, jak sroki w dziupli. One ją leją, a ja ani drgnę. Potem jeszcze poszły do tego domku, szyby potłukły, graty wywlokły i połamały, choć graty były proboszczowe. Na ten moment patrzę, a idzie Michaś, znaczy nasz kościelny. Wołam to babom, a one chodu. Ja za nimi. Już powiedziałam na milicji, że interes mój tego wymaga, żeby zawsze iść z ludźmi. Zacofana nie jestem, ale iść musiałam.
Читать дальше