Ta imponująca i okazała świątynia, jedyne w swoim rodzaju i rozmachu dzieło architektury, prawdziwa chluba sztuki rosyjskiej, istniała 48 lat – do połowy 1931, kiedy to Stalin postanowił ją zburzyć. Nie odbyło się to w tak drastycznie prostacki sposób, że oto Stalin ogłosił wszem i wobec: – A teraz zburzymy Świątynię Chrystusa Zbawiciela!
Nie! Gdzieżby!
Żadnych takich wystąpień i oświadczeń! Po prostu 18 lipca 1931 w „Prawdzie" ukazała się wiadomość, że władze ZSRR podjęły decyzję o zbudowaniu w Moskwie Pałacu Sowietów. Wiadomość zawierała też informację, gdzie ów Pałac ma stanąć. Ludziom postronnym wymieniony adres nie mówił nic, natomiast mieszkańcom Moskwy mówił on wszystko, a mianowicie – Pałac ma być zbudowany w miejscu, w którym stoi świątynia. Dlaczego akurat w tym miejscu? Moskwa jest przecież olbrzymim miastem, dużo tam pustych terenów, nawet w pobliżu Kremla są wolne, nie zabudowane place, można więc było wybrać naprawdę znakomitą lokalizację. A jednak – nie, jednak chodzi dokładnie o ten skrawek ziemi, na którym stoi Świątynia Chrystusa Zbawiciela!
Dlaczego?
Samo wyjaśnienie, że rządzi teraz ateizm, że trwa walka z religią, że zamykają cerkwie i klasztory, było oczywiście słuszne, ale nie tłumaczyło wszystkiego. W końcu w Moskwie jest mnóstwo cerkwi, nawet na Kremlu są cerkwie, a jednak palec Wodza spoczął właśnie na tym jednym miejscu, tam, gdzie wznosiła się imponująca sylwetka świątyni, którą zbudowali carowie Wszechrosji, aby podziękować Bogu, że zmusił Napoleona do odwrotu i ocalił ich Imperium.
Stalin poleca zburzyć największy obiekt sakralny Moskwy. Dajmy na chwilę pole naszej wyobraźni. Jest rok 1931- Wyobraźmy sobie, że Mussolini, który w tym czasie rządzi Włochami, poleca zburzyć w Rzymie Bazylikę Świętego Piotra. Wyobraźmy sobie, że Paul Doumer, który jest w tym czasie prezydentem Francji, poleca zburzyć w Paryżu Katedrę Notre Damę. Wyobraźmy sobie, że Marszałek Piłsudski poleca zburzyć w Częstochowie Klasztor Jasnogórski.
Czy możemy sobie coś takiego wyobrazić?
Nie.
W ciągu jednej nocy olbrzymi plac wokół świątyni otaczają płotem i już od świtu przystępują do pracy. Dzieło zburzenia świątyni można by – stosując kryteria akustyki – podzielić na: a) etap cichy, b) etap głośny. W czasie etapu cichego władza rabuje świątynię. Wiemy, jakie w tej cerkwi były skarby. Samego złota prawie pół tony. A ileż ton srebra, mosiądzu, emalii, ametystów? Ileż diamentów i szmaragdów, turkusów i topazów! Ile bezcennych ikon i zdobnych ewangelii, ile pastorałów i kadzielnic! A kolekcje złotem i srebrem tkanych szat liturgicznych, owych tiar, ornatów, pasów, trzewików wysadzanych drogimi kamieniami!
Wszystko to teraz trzeba było pozdejmować ze ścian i z ołtarzy, powyjmować z szaf i z komód, z ram i z zawiasów. Wszystko to trzeba było wywieźć i schować – a to w magazynach Kremla, a to w sejfach NKWD. Najwięcej pracy było przy zdejmowaniu marmurów. Marmury przyspawane ołowiem do ceglanych ścian nie chciały ustępować, nie dawały się oderwać. Trwało to tygodniami, nie wiemy, czy ta zwłoka denerwowała Stalina. Jeżeli tak – trudno byłoby się temu dziwić. Stalin bowiem miał w tym czasie dziesiątki spraw na głowie. Przede wszystkim kierował akcją uśmiercenia głodem dziesięciu milionów ludzi na Ukrainie. Uśmiercenie dziesięciu milionów ludzi przy ówczesnym stanie techniki nie było łatwym zadaniem. Nie znano jeszcze komór gazowych, nie znano broni masowej zagłady. Fakty mówią, że przebieg tej akcji był przedmiotem jego szczególnego zainteresowania. Stalin był człowiekiem podejrzliwym, nikomu nie ufał, sam czytał meldunki z Ukrainy, beształ opieszałych, wydawał nowe polecenia i dekrety, a to przecież musiało kosztować dużo czasu i nerwów.
Jednocześnie generalny sekretarz czuwał nad ambitnie pomyślaną rozbudową sieci łagrów – wielkie zadanie w tak ogromnym kraju, tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę ciężki klimat, ogrom trudności transportowych i brak wszelkich materiałów budowlanych. A czas naglił – Wódz obmyślał już swoją pierwszą wielką czystkę: gdzieś trzeba było pomieścić miliony skazanych. W tej sytuacji trudno byłoby nawet mieć do Stalina pretensję, gdyby na przykład nieco osłabił swój nadzór i zainteresowanie postępami w burzeniu Świątyni Chrystusa Zbawiciela. W końcu miał on już po pięćdziesiątce i musiał czuć w kościach lata morderczej walki o władzę.
A jednak – nie!
Wszystko wskazuje na to, że Stalin nawet na moment nie zaniedbał tej sprawy. Można sądzić, że był on świadom, jak ogromne było stojące przed nim i jego ludźmi wyzwanie. Chodziło przecież o to, aby dysponując jedynie bardzo zacofaną i prymitywną techniką, zburzyć zaledwie w cztery miesiące (taki termin wyznaczono na tę straszliwą operację) to, co z niezwykłym wysiłkiem i nadzwyczajnym poświęceniem budowano 45 lat.
A przecież i to okazało się możliwe! I kiedy wreszcie świątynia została już ogołocona ze wszystkiego, co dało się wywieźć z jej olśniewającego przebogatego wnętrza, z jej skarbca i garderoby, z jej szaf i skrytek, z ołtarzy i dzwonnic, ze wszystkiego, co dało się zerwać z ikonostasu, ze ścian i wrót, co dało się odkuć, odrąbać, odkręcić, wyciągnąć, wyważyć, wydłubać i wyłamać, kiedy, powiadam, sprawnorękie brygady, pracując dniem i nocą, dokonały ostatecznie swojego dzieła – burzyciele zobaczyli przed sobą widok przejmujący: oto stali we wnętrzu gigantycznej, ponurej i odpychającej skorupy z cegieł, na której to tu, to tam tkwiły uczepione, jak insekty do skóry monstrualnego zwierza, postacie robotników na rusztowaniach.
Analogia z rozdzierającą wizją Gianbattisty Piranesiego nasuwała się sama przez się.
Zaczyna się drugi akt dramatu Świątyni Chrystusa Zbawiciela. Dotąd chodziło o to, żeby ją ograbić i zniszczyć, teraz – aby ją zburzyć i zrównać z ziemią. Tutaj jednak powstał prawdziwy problem techniczny, jak zburzyć tak gigantyczną budowlę stojącą w środku miasta? Najprościej byłoby zbombardować, ale to nie wchodziło w grę, gdyż w pobliżu cerkwi mieszczą się różne ambasady, a przede wszystkim niedaleko jest Kreml. A niechby pilot źle trafił?
Próbowano kuć młotkiem. Ale młotek tu do niczego. Jak można rozkuć młotkiem stumetrowe ściany, których grubość przekracza trzy metry! Oczywiście, w magazynach Armii Czerwonej są dostateczne zapasy dynamitu, aby podłożyć ładunki pod świątynię i wysadzić całą budowlę w powietrze. Tak, ale jeżeli źle się obliczy i w powietrze wyleci pół miasta, a co najgorsze – wyleci Kreml?
W końcu postanawiają (bardzo przytomnie!) pójść drogą eksperymentów i doświadczeń. A więc kują dziurę i wkładają kostkę trotylu. Huknęło, błysnęło, poszedł kurz. Kiedy tuman opadł, zbierają się, patrzą, mierzą – ile wyrwało. Teraz kują większą dziurę i zakładają dwie kostki. Odpowiednio głośniej huknęło, jaśniej błysnęło, poszedł większy kurz. I tak krok po kroku, kostka po kostce, metr po metrze. To zwalą kawałek kopuły, to wysadzą szczyt dzwonnicy, to skruszą fragment ściany. Liczą na to, że tymi wstrząsami tak rozchwieją całą konstrukcję, tak rozluźnią i osłabią jej strukturę, że później wystarczy jeden mocny ładunek i wielka świątynia legnie w gruzach.
A co o tym mówią mieszkańcy Moskwy (jest ich w tym czasie trzy miliony)? Przecież burzą ich Bazylikę Świętego Piotra, ich Katedrę Notre Damę, ich Klasztor Jasnogórski.
Co mówią?
Nic nie mówią.
Życie toczy się dalej. Rano dorośli śpieszą do pracy, dzieci idą do szkoły, babcie stają w kolejkach. Coraz to zabierają a to kogoś z domu, a to znajomego z pracy, a to sąsiada.
Читать дальше