– Co za pycha!
– To czysta prawda.
– A więc rzuciłbyś pierwszy kamieniem, prawda?
– Czy jadłeś kiedyś uthapam ?
– Nie, nigdy. Ale powiedz mi coś na ten temat. Co to jest uthapam ?
– Coś pysznego.
– Brzmi zachęcająco. Powiedz o tym coś więcej.
– Uthapam robi się często z resztek ciasta naleśnikowego, ale rzadko która potrawa tak bardzo zapada w pamięć.
– Prawie już czuję jej smak.
Zasnąłem. A raczej popadłem w stan przedśmiertnego delirium.
Coś mnie jednak nękało. Trudno powiedzieć, co. Cokolwiek to było, zakłócało proces umierania.
– Przepraszam…
– Tak? – głos Richarda Parkera był ledwie słyszalny.
– Dlaczego masz taki dziwny akcent?
– Nie mam żadnego akcentu. To ty masz akcent.
– Skądże! Wymawiasz dziwnie głoskę „r”.
– Wymawiam ją tak jak należy. A ty mówisz tak, jakbyś miał gorące kamyki w ustach. Masz akcent hinduski.
– Ty za to mówisz tak, jakby twój język był piłą, a angielskie słowa drewnem. Masz francuski akcent.
Był to kompletny absurd. Richard Parker urodził się w Bangladeszu i dorastał w Tamilnadu; skąd wziąłby się u niego francuski akcent? Jasne, Puttuczczeri było kiedyś francuską kolonią, ale nikt mnie nie przekona, że jakieś zwierzęta z zoo uczęszczały na kursy do Alliance Française przy rue Dumas.
Wszystko to było bardzo deprymujące. Znów pogrążyłem się we mgle półsnu.
Obudziłem się, chwytając w panice powietrze. Ktoś był w pobliżu! Głos, który docierał do moich uszu, nie był ani podmuchem wiatru z nalotem obcego akcentu, ani głosem mówiącego zwierzęcia. Był to głos drugiego człowieka! Serce waliło mi jak oszalałe, podejmując ostatni wysiłek, by wpompować trochę krwi do mojego wycieńczonego organizmu. Umysł podjął ostatnią próbę klarownego rozumowania.
– To tylko echo mnie zwodzi – dotarły do mnie czyjeś ledwie dosłyszalne słowa.
– Jestem tutaj, w łodzi! – zawołałem.
– Chyba mi się śni…
– Nie, to ja, Pi!
– Nie mam już siły!
– Przyjacielu miły!
– Już po mnie…
– Mówisz całkiem przytomnie.
Ledwie go słyszałem. Krzyknąłem przeraźliwie. Odpowiedział mi jego okrzyk.
Tego już było za wiele. Czułem, że za chwilę zwariuję.
Przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
– NAZYWAM SIĘ… – ryknąłem resztką tchu, przekrzykując żywioł -…NAZYWAM SIĘ PISCINE MOLITOR PATEL. – Jak echo mogło wymyślić imię i nazwisko? – Słyszysz mnie? Jestem Piscine Molitor Patel, znany wszystkim jako Pi Patel!
– Co takiego? Czy ktoś tu jest?
– Zgadza się, ktoś tu jest.
– To niemożliwe! Błagam, czy masz coś do jedzenia? Cokolwiek. Ja już nie mam nic. Nie jadłem od paru dni. Muszę coś zjeść. Będę wdzięczny za cokolwiek do jedzenia. Błagam.
– Ale ja też nic nie mam – odparłem skonsternowany. – Sam nie jadłem od paru dni. Miałem nadzieję, że ty masz jakieś jedzenie. A może masz wodę? Moje zapasy są na wyczerpaniu.
– Nie, nie mam wody. Naprawdę nie masz ani odrobiny jedzenia? Nic a nic?
– Nic.
Zapadło milczenie, ciężkie, głuche milczenie.
– Gdzie jesteś? – zapytałem.
– Tutaj – odparł znużonym głosem.
– To znaczy gdzie? Nie widzę cię.
– Czemu mnie nie widzisz?
– Oślepłem.
– Co takiego? – zawołał.
– Oślepłem. Nie widzę nic, tylko ciemność. Nie mam po co otwierać oczu. Od dwóch dni, jeśli uznać moją skórę za wiarygodny miernik czasu. Dzięki niej odróżniam dzień od nocy.
Usłyszałem straszliwy, przeciągły jęk.
– O co chodzi? Co się stało, przyjacielu? – zapytałem.
Lament nie ustawał.
– Odpowiedz mi. Co się stało? Jestem ślepy, nie mamy pożywienia ani wody, ale mamy siebie. To już coś. Coś cennego. Więc co się stało, mój drogi bracie?
– Ja też oślepłem!
– Co?
– Ja też nie mam po co otwierać oczu, jak to określiłeś.
Znów zaczął jęczeć i zawodzić. Zaniemówiłem. Oto ja, ślepiec, spotykam na Pacyfiku drugiego ślepca w łodzi!
– Ale dlaczego oślepłeś? – wybełkotałem.
– Pewnie z tych samych powodów co ty. Brak higieny, wygłodzenie i krańcowe wyczerpanie.
Załamaliśmy się obaj. On lamentował, a ja szlochałem. Tego było za wiele, zdecydowanie za wiele.
– Opowiem ci historię – rzekłem w końcu.
– Historię?
– Aha.
– Na co mi historia? Jestem głodny.
– To będzie o jedzeniu.
– Słowa nie mają kalorii.
– Szukaj jedzenia tam, gdzie można je znaleźć.
– To jest jakiś pomysł.
Milczenie. Wygłodniałe milczenie.
– Gdzie jesteś?
– Tu. A ty?
– Tutaj.
Usłyszałem plusk wiosła zanurzanego w wodzie. Sięgnąłem po jedno ze swoich wioseł ocalałych po utracie tratwy. Było bardzo ciężkie. Wymacałem palcami najbliższą dulkę. Umieściłem w niej wiosło. Pociągnąłem. Nie miałem siły. Ale wiosłowałem, jak mogłem.
– No to opowiedz mi tę swoją historię – powiedział zdyszany.
– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł.
Przestał wiosłować.
– Cóż za piękna historia!
– Dzięki.
– Mam łzy w oczach.
– Jest jeszcze dalszy ciąg – powiedziałem.
– Jaki?
– Banan spadł na ziemię, ktoś go znalazł, zjadł – i poczuł się dużo lepiej.
– Aż mi dech zaparło!
– Dziękuję.
Pauza.
– Ale ty nie masz żadnego banana?
– Nie. Orangutan odciągnął moją uwagę.
– Co takiego?
– To długa historia.
– A trochę pasty do zębów?
– Nie mam.
– Jest pyszna z rybą. A papierosy?
– Już zjadłem.
– Zjadłeś papierosy?
– Zostały mi filtry. Jak chcesz, to mogę ci dać.
– Filtry? A na co mi filtry od papierosów bez tytoniu? Jak mogłeś zjeść papierosy?
– A co miałem z nimi zrobić? Nie palę.
– Powinieneś był je zachować na wymianę.
– Wymianę? Z kim?
– Ze mną.
– Bracie mój, kiedy je jadłem, byłem sam w szalupie na środku oceanu.
– No i co z tego?
– To, że szansa napotkania na środku Pacyfiku kogoś, kto będzie się chciał ze mną wymienić czymkolwiek na papierosy, wydawała mi się mało realna.
– Trzeba planować z wyprzedzeniem, ty głupcze! Teraz nie masz nic na wymianę.
– No ale gdybym nawet miał, to na co mógłbym je wymienić? Co masz takiego, co by mi się przydało?
– Mam but.
– But?
– Tak, porządny, skórzany but.
– A na co mi skórzany but w szalupie na środku oceanu? Myślisz, że w wolnym czasie urządzam sobie piesze wycieczki?
– Mógłbyś go zjeść!
– Zjeść but? Co za pomysł!
– Jadłeś papierosy, dlaczego nie but?
– Sam pomysł jest obrzydliwy. Wprost odrażający. A tak nawiasem mówiąc, czyj to but?
– Skąd mam wiedzieć?
– Uważasz, że mógłbym zjeść but jakiegoś całkiem obcego człowieka?
– A co to za różnica?
– Jestem zdumiony. But. Pomijając już to, że jestem hindusem, a dla nas, hindusów, krowy są święte, zjedzenie skórzanego buta kojarzy mi się od razu ze zjedzeniem całego brudu z nóg właściciela i innego brudu, tego, w który mógł wdepnąć.
– Więc nie dostaniesz buta.
– Niech go najpierw obejrzę.
– Nie.
– Co? Myślisz, że mi wciśniesz kota w worku?
– Pozwolę sobie przypomnieć, że jesteśmy obaj ślepi.
Читать дальше