Zaczynałem się przyzwyczajać do tego wytworu mojej wyobraźni. Pragnąc, by złudzenie trwało jak najdłużej, powstrzymywałem się od pośpiechu; kiedy łódź wbiła się dziobem w brzeg, nie ruszyłem się, tylko śniłem dalej. Zasadniczą substancję wyspy tworzyła zbita, ciasno spleciona masa rurkowatych wodorostów, grubych na mniej więcej dwa palce. „Co za dziwaczna wyspa”, pomyślałem.
Po kilku minutach podpełzłem do burty. „Wypatruj zieleni”, radził podręcznik. No więc tu była zieleń. Wręcz chlorofilowy raj. Kolor, który przyćmiłby nawet zieleń barwników spożywczych i jadowite światło neonów. Którym można się było upić. „Dopiero postawienie na ziemi stopy jest miarodajną wskazówką, że jesteśmy na lądzie”, mówił podręcznik. Wyspa była w moim zasięgu, mogłem postawić na niej stopę. Sprawdzać – i rozczarować się – czy nie sprawdzać, oto było pytanie.
Zdecydowałem się sprawdzić. Rozejrzałem się dokoła, żeby zobaczyć, czy nie ma w pobliżu rekinów. Potem przewróciłem się na brzuch i trzymając się brezentu, powoli opuściłem nogę. Stopa dotknęła wody. Woda była przyjemnie chłodna. Do wyspy jeszcze nie sięgałem, więc musiałem wyciągnąć się, jak tylko mogłem. Byłem przygotowany na to, że iluzja pryśnie lada chwila jak bańka mydlana.
Nie prysnęła. Zanurzywszy się w przezroczystej wodzie, moja stopa natrafiła na sprężysty opór elastycznego, ale solidnego podłoża. Nacisnąłem mocniej. Złudzenie nie znikało. Oparłem się całym ciężarem i mimo to nie tonąłem. I mimo to nie dowierzałem.
W końcu to mój węch okazał się najlepszym probierzem istnienia lądu. Do moich nozdrzy dotarł intensywny i świeży, agresywny i wszechobecny zapach roślinności. Zaparło mi dech. Po całych miesiącach wdychania mdłej woni słonej wody ten soczysty zapach organicznej materii działał na mnie odurzająco. Dopiero wtedy uwierzyłem w istnienie wyspy i jedyną rzeczą, która rozpłynęła się w niebycie, była moja świadomość. Moje procesy myślowe uległy całkowitej dezintegracji. Noga zaczęła mi dygotać.
– Boże! Mój Boże! – wykrztusiłem.
I wypadłem za burtę.
Podwójny szok, wywołany widokiem stałego lądu i chłodem wody, dał mi siłę, żeby wpełznąć na wysepkę. Wznosząc oczy ku niebu, wybełkotałem nieskładne słowa podzięki i runąłem jak długi na ziemię.
Ale nie mogłem tak leżeć w nieskończoność. Byłem zbyt podniecony. Podjąłem próbę stanięcia na nogi. Krew odpłynęła mi z mózgu. Podłoże zakołysało się gwałtownie pode mną. Pociemniało mi w oczach. Miałem wrażenie, że za chwilę zemdleję. Próbowałem stanąć pewniej na nogach. Wydawało się, że jedyną czynnością, która przychodzi mi względnie łatwo, jest oddychanie. Udało mi się usiąść.
– Richardzie Parkerze! Richardzie Parkerze! To ziemia! Ziemia! Jesteśmy uratowani! – zawołałem.
Zapach roślinności był niezwykle silny. Co zaś do zieleni, to była tak świeża i działała na mnie tak kojąco, że zdawało się, iż energia i otucha wręcz fizycznie wsączają się przez oczy do mojego organizmu.
Intrygowały mnie te dziwne, rurkowate i splątane, zbite w jedną masę wodorosty. Czy są jadalne? Podejrzewałem, że to jakaś odmiana morskich alg, ale były sztywniejsze i dużo twardsze niż zwykłe algi. Kiedy ich dotknąłem, poczułem wilgoć i jednocześnie usłyszałem chrzęst. Szarpnąłem. Nie musiałem ciągnąć mocno, żeby oderwać cale pasma. W przekroju widać było dwie koncentrycznie ułożone warstwy: mokrą, nieco szorstką i intensywnie zieloną zewnętrzną i wewnętrzną, pomiędzy powierzchnią a rdzeniem algi. Różnica pomiędzy tymi dwiema rurkami była bardzo wyraźna: wewnętrzna miała kolor biały, a zewnętrzna zielony, bledszy bliżej środka. Podniosłem kawałek algi do nosa. Poza przyjemnym roślinnym zapachem nie wyczułem żadnej innej woni. Polizałem. Serce zabiło mi mocniej. Alga ociekała słodką wodą.
Zatopiłem w niej zęby. Moje kubki smakowe doznały szoku. Wnętrze było słono-gorzkie, natomiast zewnętrzna rurka nie tylko jadalna, ale wręcz przepyszna, język zaczął mi drżeć jak palec prześlizgujący się po stronicach słownika, w którym szukamy dawno zapomnianego słowa. Znalazł właśnie to, czego szukał, a ja aż zmrużyłem oczy w ekstazie, słysząc to znalezione słowo: słodki. Nie w znaczeniu łagodny, czuły, ckliwy, ale słodki jak cukier. Żółwie i ryby miały wiele smaków, ale nigdy, przenigdy nie znajdowałem w nich słodyczy. Słodycz alg była subtelna i przewyższała pod tym względem nawet słodycz syropu klonowego, jaki mamy tu, w Kanadzie. Pod względem konsystencji natomiast porównałbym je do owocu kotewki.
Ślina przebiła się przez kleistą suchość mojej jamy ustnej. Wydając z siebie głośne pomruki zadowolenia, zacząłem zrywać otaczające mnie algi. Rwałem obiema rękami i wpychałem je do ust, pracując żuchwą tak energicznie, jak nie pracowałem od wielu miesięcy. Jadłem tak długo, aż wokół mnie powstała prawdziwa fosa.
W odległości dwustu stóp stało samotne drzewo. Było to jedyne drzewo na zboczu pasma wzgórz, które wydawało się bardzo odległe. Mówię: pasmo wzgórz – może to dać fałszywe wyobrażenie o tym, jak strome było zbocze. Wyspa, jak już powiedziałem, była dość płaska. Wzniesienie było łagodne, miało zaledwie kilkanaście stóp wysokości. Ja jednak odbierałem je jako łańcuch stromych gór. Samotne drzewo wyglądało bardzo zachęcająco. Czerniała pod nim plama cienia. Znów spróbowałem stanąć na nogi. Udało mi się kucnąć, ale gdy chciałem wstać, zakręciło mi się w głowie i straciłem równowagę. I choć nie upadłem, przekonałem się, że moje nogi nie mają siły. Ale ja miałem jeszcze siłę woli. Byłem zdecydowany ruszyć z miejsca za wszelką cenę. Czołgając się, pełzając i podskakując jak żaba, zbliżałem się z wolna do drzewa.
Jestem pewien, że nigdy nie doświadczę radości tak ogromnej, jak ta, której doznałem, zanurzając się w cętkowanym plamkami słonecznego światła migotliwym cieniu i słysząc suchy, szeleszczący poszum wiatru wśród listowia. Drzewo nie było ani tak duże, ani tak wysokie jak te w głębi wyspy. Rosło po niewłaściwej stronie wzgórza, było więc bardziej narażone na działanie żywiołów, a w związku z tym skarlałe i nie tak regularne w kształcie jak jego bracia. Było jednak drzewem, a widok drzewa to dla kogoś, kto miesiącami błądził po oceanie, prawdziwe błogosławieństwo. Zaśpiewałem na chwałę drzewa, jego solidności, spokoju i czystości, jego leniwego piękna. Och, gdybym mógł być taki jak ono, zakorzeniony w ziemi, z rękami uniesionymi w podzięce ku Bogu! Zapłakałem.
Kiedy moje serce wysławiało Allaha, umysł chłonął wszelkie informacje o Jego dziele. Drzewo rzeczywiście wyrastało z alg, tak jak to widziałem z szalupy. Pień miał grubość człowieka, korę szarozieloną, cienką, gładką i tak miękką, że mogłem w niej ryć paznokciem. Liście w kształcie serc, duże i szerokie, spiczasto zakończone. Korona była piękna, okrągła jak u drzew mango, ale wiedziałem, że na pewno nie jest to mango. Pomyślałem, że pachnie raczej jak jujuba, ale nie była to też jujuba. Ani namorzyn. Ani żadne inne znane mi drzewo. Wiedziałem tylko, że jest piękne, zielone i ma bujne listowie.
Usłyszałem pomruk. Odwróciłem się. Richard Parker obserwował mnie z szalupy. On też zlustrował spojrzeniem wyspę. Wyglądało na to, że chętnie zszedłby na brzeg, ale się boi. W końcu po całej serii parskań i miotania się na wszystkie strony wyskoczył z łodzi. Podniosłem do ust pomarańczowy gwizdek. On jednak nie przejawiał agresji. Samo utrzymanie równowagi było dlań dostatecznie trudnym wyzwaniem, bo chwiał się na nogach tak samo jak ja. Posuwając się naprzód, przywierał prawie brzuchem do ziemi i trząsł się jak nowo narodzone kocię. Ominąwszy mnie szerokim łukiem, ruszył w stronę pasma wzgórz i po chwili zniknął mi z oczu. Reszta dnia upłynęła mi na jedzeniu, odpoczynku, próbach utrzymania się na nogach i, ogólnie biorąc, pławieniu się w rozkoszy. Przy każdym większym wysiłku kręciło mi się w głowie. Ciągle, nawet wtedy, gdy siedziałem nieruchomo, miałem wrażenie, że grunt faluje mi pod nogami i za chwilkę upadnę. Późnym popołudniem zacząłem się martwić towarzystwem Richarda Parkera. Teraz, kiedy zmieniło się otoczenie i zasady terytorialne, nie byłem pewien, jak się zachowa, kiedy się na mnie natknie.
Читать дальше