– No to opisz mi go! Jaki z ciebie handlarz? Nic dziwnego, że nie masz klientów.
– To prawda. Nie mam.
– No więc jaki to but?
– Skórzany.
– Ale jaki dokładnie?
– Normalny.
– To znaczy?
– But ze sznurowadłami, dziurkami i językiem. Z wkładką. Normalny.
– Jakiego koloru?
– Czarny.
– W jakim stanie?
– Zdarty. Skóra miękka i elastyczna, miła w dotyku.
– A zapach?
– Rozgrzanej, wonnej skóry.
– Muszę przyznać… muszę przyznać, że to brzmi kusząco!
– Nie ma o czym gadać.
– Dlaczego?
Milczenie.
– Nie odpowiesz mi, mój bracie?
– Buta nie ma.
– Nie ma?
– Nie.
– To smutne.
– Zjadłem go.
– Zjadłeś but?
– Tak.
– I był smaczny?
– Nie. A papierosy były smaczne?
– Nie. Nie mogłem ich dokończyć.
– A ja nie mogłem dokończyć buta.
– Pewnego razu był sobie banan. I ten banan rósł. Zrobił się wielki, żółty i wonny. Wtedy spadł na ziemię, ktoś go znalazł i zjadł. I poczuł się dużo lepiej.
– Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem i zrobiłem. Jestem zerem – wybuchnął.
– Co ty opowiadasz! Jesteś najcenniejszym, najcudowniejszym człowiekiem na świecie. Chodź, mój bracie, rozkoszujmy się wzajemnie swoim towarzystwem.
– Och, tak!
Ocean Spokojny nie jest miejscem odpowiednim dla wioślarzy, zwłaszcza kiedy ci są słabi i ślepi, ich łodzie wielkie i mało zwrotne, a wiatr im nie sprzyja. Nieznajomy to zbliżał się, to oddalał. Raz był po lewej stronie, raz po prawej. Raz przede mną, raz za mną. W końcu jednak udało nam się. Nasze łodzie zderzyły się z trzaskiem słodszym dla ucha nawet od trzasku skorupy żółwia o burtę. Rzucił mi linę. Przywiązałem jego łódź do swojej. Rozpostarłem ramiona, żeby go uściskać i żeby on mógł uściskać mnie. Łzy napłynęły mi do oczu, uśmiechałem się do niego. Stał na wprost mnie, a ja mimo ślepoty wyczuwałem jego promieniowanie.
– Mój najdroższy bracie – wyszeptałem.
– Jestem tutaj – odparł.
Usłyszałem cichy gardłowy pomruk.
– Zapomniałem ci o czymś powiedzieć, bracie.
Zwalił się na mnie całym ciężarem. Upadliśmy częściowo na brzeg plandeki, częściowo na środkową ławkę. Jego ręce zacisnęły mi się na gardle.
– Bracie – wychrypiałem, na wpół uduszony jego żarliwym uściskiem – jestem całym sercem z tobą, ale proponuję, żebyśmy się natychmiast przenieśli na drugi koniec mojej skromnej łodzi.
– Masz cholerną rację! – wydyszał. – Jesteś ze mną całym sercem, wątrobą i całym twoim ciałem!
Poczułem, że zsuwa się z plandeki na ławkę, nieopatrznie stawiając stopę na dnie szalupy.
– Nie, nie, mój bracie! Nie rób tego! Nie jesteśmy…
Próbowałem go powstrzymać.
Niestety, było za późno. Zanim zdążyłem wypowiedzieć słowo „sami”, byłem znowu sam. Usłyszałem ciche staccato pazurów o dno łodzi, nie głośniejsze niż stuk okularów upadających na podłogę, i w następnej sekundzie mój najdroższy brat wydał z siebie taki wrzask, jakiego nie słyszałem w życiu. I uwolnił mnie od swego ciężaru.
Taka była straszliwa cena wyznaczona przez Richarda Parkera. Darował mi życie, ale kosztem innego. Po chwili zaczął odrywać płaty mięsa i miażdżyć z chrzęstem kości nieznajomego. Zapach krwi wypełnił moje nozdrza. I wtedy umarło we mnie coś, co już nigdy nie miało odżyć.
Przedostałem się na łódź mojego brata. Przeszukałem ją, obmacując całą kawałek po kawałku. Stwierdziłem, że kłamał. Miał jeszcze kawałek żółwiego mięsa, łeb koryfeny, a nawet – i to był największy rarytas – odrobinę pokruszonych sucharów. Miał też wodę. Wszystko to powędrowało do mojego żołądka. Wróciłem do szalupy i odwiązałem jego łódź.
Moje rzęsiste łzy dobrze robiły oczom. Okienko w górnym lewym rogu pola widzenia uchyliło się nieco. Obmyłem oczy morską wodą. Po każdym kolejnym przepłukaniu okienko otwierało się szerzej. Po dwóch dniach odzyskałem wzrok.
Moim oczom ukazał się straszliwy widok; żałowałem niemal, że nie pozostałem ślepy. Zmasakrowany tułów leżał na dnie łodzi. Richard Parker uraczył się szczodrze swą ofiarą, zżerając także twarz, tak że nigdy nie dowiedziałem się, kim był mój brat. Jego zbroczony krwią, wypatroszony kadłub z połamanymi żebrami, wygiętymi jak szkielet statku, przypominał miniaturową wersję szalupy.
Wyznaję, że zahaczyłem jedno z jego ramion osęką i wykorzystałem mięso jako przynętę. Wyznaję też, że kierowany nieprzepartą żądzą i szaleństwem, do jakiego mnie ona doprowadziła, zjadłem kawałek jego mięsa. To znaczy kilka małych kawałeczków, wąskich paseczków, które przygotowałem na przynętę i które, wysuszone, wyglądały jak zwykłe mięso jakiegoś zwierzęcia. Wsunąłem je do ust niemal bezwiednie. Musicie mnie zrozumieć: mojej męce nie było końca, a on przecież nie żył. Przeszło mi natychmiast, gdy tylko złapałem rybę.
Modliłem się za jego duszę przez cały dzień.
Dokonałem wyjątkowego botanicznego odkrycia. Pewnie wielu z was nie uwierzy w to, co za chwilę opiszę. Mimo to zrelacjonuję ten epizod, gdyż jest on częścią mojej historii i rzeczywiście się wydarzył.
Leżałem na swoim końcu łodzi. Była mniej więcej druga po południu, świeciło słońce, wiał lekki wietrzyk. Usnąłem na krótko, płytkim snem, który nie przyniósł ani wypoczynku, ani marzeń sennych. Przewróciłem się na drugi bok, starając się przy tym wydatkować jak najmniej energii, i otworzyłem oczy.
I wtedy zobaczyłem rosnące nieopodal drzewa. Nie zareagowałem. Myślałem, że to przywidzenie i wystarczy zamrugać oczami, aby zniknęło.
Drzewa jednak były tam nadal. Co więcej, teraz był to cały las, który stanowił część raczej płaskiej wyspy. Uniosłem się na rękach. Nadal nie dowierzałem własnym oczom. Ale tak realistyczny zwid wywoływał dreszczyk podniecenia. Drzewa były piękne i niepodobne do żadnych mi znanych. Miały jasną korę i rozmieszczone w regularnych odstępach gałęzie ze zdumiewająco bujnym listowiem. Liście były soczyście zielone, tak intensywnie szmaragdowe, że najwspanialsza roślinność w porze monsunu robiłaby przy nich wrażenie szaro-oliwkowej.
Zamrugałem oczami, spodziewając się, że zadziałają jak drwale i powalą las. Drzewa jednak stały nadal, wyprostowane.
Opuściłem wzrok. To, co zobaczyłem niżej, dało mi pewną satysfakcję, ale i rozczarowało mnie nieco. Nie było widać ziemi. Nie znaczy to, że drzewa stały w wodzie. Wyrastały po prostu z gęstej masy roślinności, tak samo zielonej jak ich liście. Czy ktoś kiedy słyszał o lądzie pozbawionym ziemi? Na którym drzewa wyrastają z podłoża z innych roślin? Poczułem satysfakcję, bo tak osobliwa geologia świadczyła, że mam rację, że ta wyspa jest majakiem, igraszką umysłu. Rozczarowanie zaś brało się stąd, że wyspa, jakakolwiek, choćby najdziwniejsza, byłaby bardzo dobrym miejscem, by na nią zejść.
A ponieważ drzewa stały nadal, ja w dalszym ciągu patrzyłem. Po tylu tygodniach wpatrywania się w błękit zieleń była dla moich oczu jak muzyka. Zieleń to prześliczny kolor. To barwa islamu. Moja ulubiona.
Prąd poniósł łagodnie szalupę w stronę iluzji. Brzegu nie można było nazwać plażą, bo nie dostrzegłem ani piasku, ani kamyków, nie było też fal przyboju, bo te, które docierały do wyspy, po prostu w nią wsiąkały. Zbocza widocznych w odległości jakichś trzystu jardów wzgórz opadały stromo ku morzu; widać je było pod wodą jeszcze w odległości czterdziestu jardów od brzegu, zanim znikły w toni. Był to z pewnością najmniejszy ląd świata.
Читать дальше