– On nas za chwilę staranuje, Richardzie Parkerze! Co robić? Szybko, szybko, rakietę! Nie! Musimy wiosłować. Wiosła w dulki… i naprzód! UFF! UFF! UFF! UFF! UFF…
Fala dziobowa wyniosła nas w górę. Richard Parker przysiadł, sierść zjeżyła mu się na grzbiecie. Szalupa ześliznęła się z fali i wyminęła tankowiec w odległości niespełna dwóch stóp.
Sunąca obok nas burta wyglądała jak wysoka, czarna, długa na milę ściana wąwozu lub mur warownego zamku, na którym nie było jednak żadnego strażnika, który wypatrzyłby nieszczęśników ginących marnie w fosie. Wystrzeliłem rakietę, ale fatalnie chybiłem. Zamiast śmignąć ponad reling i eksplodować kapitanowi przed nosem, rakieta odbiła się rykoszetem od burty i spadła prosto do oceanu, gdzie natychmiast z sykiem zgasła. Schwyciłem gwizdek i zagwizdałem z całej siły. Potem zacząłem wrzeszczeć, ile sił w płucach. Wszystko na próżno.
Wśród łoskotu maszyn i potwornego hałasu śrub mielących wodę statek przepłynął obok szalupy i zostawił nas za sobą, podskakujących i podrygujących na spienionym kilwaterze. Po tylu tygodniach wsłuchiwania się w naturalne odgłosy te mechaniczne dźwięki brzmiały w moich uszach dziwnie i budziły lęk, toteż, oszołomiony, pogrążyłem się w milczeniu.
W ciągu niespełna dwudziestu minut ogromny trzystutysięcznik zamienił się w punkcik na horyzoncie. Kiedy się odwróciłem, Richard Parker wciąż patrzył w tamtą stronę. Po kilku sekundach też się odwrócił i nasze spojrzenia spotkały się przelotnie. Mój wzrok wyrażał tęsknotę, ból, udrękę, samotność. On rozumiał tylko tyle, że stało się coś doniosłego, coś, co przekraczało jego zdolność pojmowania. Nie wiedział, że był to ratunek i że zaledwie otarliśmy się o szansę ocalenia. Wiedział tylko to, że osobnik alfa, ten dziwny, nieprzewidywalny tygrys, jest bardzo podekscytowany. Ułożył się z powrotem do drzemki. Jego jedynym komentarzem do całego wydarzenia było niemrawe miauknięcie.
– Kocham cię! – Te słowa wymknęły mi się spontanicznie, czyste, nieskrępowane, nieskończone. Przepełniało mnie uczucie. – Naprawdę cię kocham, Richardzie Parkerze. Gdybym cię tu teraz nie miał, nie wiem, co bym zrobił. Nie sądzę, żebym dał sobie radę. Nie, na pewno bym się poddał. Umarłbym z braku nadziei. Nie trać ducha, Richardzie Parkerze, tylko nie trać ducha. Dotrę z tobą do lądu, obiecuję. Obiecuję!
Jedną ze stosowanych przeze mnie form ucieczki od rzeczywistości było coś, co przypominało łagodną narkozę. Wykorzystywałem do tego celu skrawek zniszczonego koca. Nazywałem go moim gałgankiem marzeń sennych. Zwilżałem go morską wodą, tak żeby był mokry, ale nie ociekający, po czym kładłem się wygodnie na plandece z tą szmatką przylegającą szczelnie do twarzy. Popadałem od razu w stan śpiączki, co nie było trudne dla kogoś, kto już i bez tego pogrążony był w głębokim letargu. Ale gałganek marzeń nadawał temu oszołomieniu szczególną jakość. Musiał to być skutek ograniczenia dopływu powietrza. Nawiedzały mnie najbardziej niezwykłe sny, wizje, myśli, doznania i wspomnienia. Takie seanse dosłownie pożerały czas. Kiedy przy jakimś gwałtowniejszym ruchu lub westchnieniu szmatka spadała, odzyskiwałem natychmiast pełną świadomość i z radością odnotowywałem znaczny upływ czasu. Świadczyło o tym między innymi to, że szmatka była sucha. Ważniejsze jednak było wrażenie, że wszystko się zmieniło, że bieżąca chwila jest całkiem inna niż poprzednia bieżąca chwila.
Pewnego dnia natknęliśmy się na pływającą wyspę śmieci. Najpierw pojawiły się na wodzie plamy oleju. Potem nadciągnęły różne odpady przemysłowe i z gospodarstw domowych oraz rozmaity szmelc, głównie tworzywa sztuczne w rozmaitych formach i kolorach, ale także kawałki tarcicy, puszki po piwie, butelki po winie, jakieś szmaty, kawałki powrozów, a wszystko w otoczce żółtej piany. Szalupa wbiła się w sam środek tego paskudztwa. Patrzyłem uważnie, czy nie znajdzie się coś, co mogłoby się nam przydać. Wyłowiłem pustą, zakorkowaną butelkę po winie. Łódź zderzyła się z lodówką bez agregatu. Płynęła zwrócona drzwiami w stronę nieba. Wyciągnąłem rękę, złapałem za klamkę i otworzyłem drzwi. Ze środka buchnął smród tak intensywny i odrażający, że zdawał się zabarwiać powietrze. Zakrywszy usta i nos dłonią, zajrzałem do wnętrza. W zaplamionej, brudnej lodówce były jakieś pociemniałe soki, kompletnie zgniłe warzywa, mleko tak skwaśniałe i zepsute, że zamieniło się w zielonkawą galaretę, oraz poćwiartowane resztki jakiegoś zwierzęcia, w takim stadium rozkładu, że nie mogłem rozpoznać, co to takiego. Sądząc po rozmiarach, było to chyba jagnię. W hermetycznie zamkniętym, wilgotnym wnętrzu lodówki smród miał dużo czasu, by dojrzeć, nabrać goryczy i jadowitości. Zaatakował moje zmysły z hamowaną wściekłością, przyprawiając mnie o zawrót głowy i gwałtowną reakcję żołądka. Nogi ugięły się pode mną. Na szczęście woda szybko wypełniła ohydną czeluść i lodówka znikła w morskiej toni. Wolną przestrzeń, jaką po sobie zostawiła na powierzchni, szybko zapełniły inne śmieci.
Zostawiliśmy to paskudztwo za sobą. Jeszcze długo, gdy wiatr zawiał z tamtej strony, czułem ów smród. Spłukanie oleistych smarów z kadłuba szalupy zajęło oceanowi cały dzień.
Włożyłem do butelki wiadomość: „Japoński frachtowiec «Tsimtsum» pod panamską banderą zatonął 2 lipca 1977 roku na Pacyfiku, o cztery dni drogi od Manili. Jestem w szalupie. Nazywam się Pi Patel. Mam trochę żywności, trochę wody, ale moim poważnym problemem jest tygrys bengalski. Proszę skontaktować się z moją rodziną w Winnipeg, w Kanadzie. Będę bardzo wdzięczny za pomoc. Dziękuję”. Zakorkowałem butelkę i dodatkowo okręciłem korek kawałkiem folii. Obwiązałem ją nylonowym sznurkiem, zaciskając mocno węzeł. Potem puściłem butelkę na wodę.
Wszystko dokoła cierpiało. Wszystko było spieczone słońcem i wysmagane wiatrem. Szalupa, tratwa, dopóki się nie urwała, brezent, destylatory, deszczołapy, foliowe worki, liny, koce, siatka – wszystko to zużywało się, ścierało, rozciągało, wiotczało, pękało, wysychało, gniło, darło się i blakło. To, co było pomarańczowe, stawało się bladożółte. Co było gładkie, stawało się szorstkie. Co było szorstkie, wycierało się do gładkości. Ostre tępiało. Całe rwało się na strzępy. Nacieranie rybimi skórami i tłuszczem żółwi, co próbowałem robić regularnie, niewiele zmieniało. Sól robiła swoje, zżerając wszystko milionami swych wygłodniałych pyszczków. Słońce smażyło wszystko bezlitośnie. Ujarzmiało Richarda Parkera. Oczyszczało do czysta szkielety i wypalało je, aż stawały się oślepiająco białe. Spopieliło moje ubranie i spaliłoby mi do cna i tak brązową skórę, gdybym nie chronił się pod kocami i podpartymi skorupami żółwi. Kiedy upał stawał się nie do zniesienia, brałem wiadro i oblewałem się wodą, która czasami była tak ciepła, że miałem wrażenie, jakbym oblewał się zupą. Słońce zajęło się także wszelkimi zapachami. Ja nie pamiętam żadnych. Może tylko zapach zużytych łusek rakiet. Wydzielały woń kminku. Czy już o tym wspominałem? Nie pamiętam, jak pachniał Richard Parker.
Obumieraliśmy. Działo się to powoli, tak że nie myślałem o tym bezustannie. Ale odnotowywałem ten proces w regularnych odstępach czasu. Byliśmy dwoma wyniszczonymi ssakami, odwodnionymi i zagłodzonymi. Futro Richarda Parkera straciło połysk, zaczął nawet linieć w okolicach barków i zadu. Stracił sporo na wadze, zamienił się w szkielet obleczony w zbyt obszerny wór spłowiałego futra. Ja też wysychałem, słońce wysysało ze mnie wilgoć, kości rysowały się wyraźnie pod pergaminową skórą.
Читать дальше