Lepiej poszło mi z głuptakiem. Pojawił się, nie wiadomo skąd, pikując w naszą stronę z rozłożonymi skrzydłami, których rozpiętość sięgała trzech stóp. Wylądował na krawędzi burty, w zasięgu mojej ręki. Okrągłe oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością i powagą. Był to wielki ptak o śnieżnobiałym upierzeniu i kruczoczarnych lotkach. Miał bulwiastą głowę z bardzo ostro zakończonym pomarańczowożółtym dziobem, a czarna maska na czerwonych oczach upodabniała go do złodzieja, który miał za sobą bardzo pracowitą noc. W jego wyglądzie raziły tylko nieproporcjonalnie duże brunatne nogi z palcami spiętymi błoną. Ptak zupełnie się nie bał. Przez kilka minut przeczesywał dziobem pióra, odsłaniając miękki puch pod spodem. Kiedy skończył toaletę, spojrzał w górę i nagle wszystko nabrało odpowiednich proporcji, a ptak ukazał się w całej krasie, jako smukły i piękny zdobywca przestworzy, o aerodynamicznej sylwetce. Kiedy podsunąłem mu kawałek koryfeny, zjadł mi go z ręki, dziobiąc wnętrze dłoni.
Skręciłem mu kark, przeginając głowę do tyłu i trzymając jedną ręką za dziób, a drugą za szyję. Pióra były osadzone tak mocno, że kiedy zacząłem skubać ptaka, odchodziły razem ze skórą. Nie skubałem go zatem, ale raczej rozszarpywałem na kawałki. Był bardzo lekki – sama masa bez wagi. Wziąłem nóż i po prostu obdarłem go ze skóry. Jak na swoje rozmiary miał rozczarowująco mało mięsa, właściwie tylko odrobinę na piersi. Było bardziej łykowate niż mięso koryfeny, ale większych różnic w smaku nie zauważyłem. W żołądku, oprócz kawałka ryby, którym go zwabiłem, znalazłem trzy małe rybki. Opłukałem je z soków trawiennych i zjadłem. Zjadłem też serce, wątrobę i płuca. Połknąłem oczy i język, popijając łykiem wody. Rozgniotłem głowę i wyjadłem maleńki mózg. Zjadłem nawet błony pławne. Została tylko skóra, kości i pierze. Rzuciłem je schowanemu pod plandeką Richardowi Parkerowi, który nawet nie zauważył przylotu ptaka. Spod brezentu wynurzyła się pomarańczowa łapa.
Jeszcze po kilku dniach pióra fruwały dookoła legowiska i wiatr zmiatał je do oceanu. Tam natychmiast połykały je ryby.
Żaden z tych ptaków nie był zwiastunem bliskości lądu.
Błysnęło. Niebo było czarne jak w nocy. Usłyszałem daleki łoskot grzmotu. Myślałem, że na tym się skończy. Ale nadciągnął wiatr, miotając na wszystkie strony falami deszczu. Niedługo później biały zygzak przeciął z trzaskiem niebo i przebił powierzchnię wody. Grom uderzył w pewnej odległości od łodzi, ale efekt był doskonale widoczny. Wodę przeszyły białe korzenie; na ułamek sekundy wyrosło z oceanu wielkie niebieskie drzewo. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego w ogóle jest możliwe, że piorun może uderzyć w wodę. Trzask był ogłuszający, a błysk niewiarygodnie jaskrawy.
Odwróciłem się do Richarda Parkera.
– Spójrz, Richardzie Parkerze, piorun uderzył w ocean.
Widziałem, jakie zrobiło to na nim wrażenie. Z rozpostartymi łapami, leżał rozpłaszczony na dnie łodzi i dygotał.
Moja reakcja była krańcowo odmienna. Uderzenie gromu uwalniało mnie od ograniczeń istoty śmiertelnej i wprawiało w stan ekstatycznego uniesienia.
Nagle piorun strzelił znacznie bliżej. Być może przeznaczony był dla nas; ześlizgiwaliśmy się akurat z grzebienia fali po jej zboczu, kiedy uderzył w jej grzbiet. Nastąpiła eksplozja gorącego powietrza i wody. Przez dwie, może trzy sekundy olbrzymi, oślepiająco biały odprysk szkła z roztrzaskanego kosmicznego okna tańczył na niebie, niby niematerialny, a jednak przytłaczająco potężny. Tysiąc trąb i dwadzieścia tysięcy bębnów nie zagrzmiałoby tak donośnie, jak ten ogłuszający łoskot gromu. Morze zbielało, zniknęły wszelkie barwy. Dokoła była tylko czysta, olśniewająca biel i głęboki czarny cień. Blask nie tyle oświetlał, ile przenikał wodę. Po eksplozji światła huk zamarł raptownie – jeszcze nie zdążyły nas dosięgnąć bryzgi wody, a już było po wszystkim. Skarcona fala znów poczerniała i przetoczyła się obojętnie.
Byłem dosłownie oszołomiony i porażony. Ale nie przestraszony.
– Chwała Allahowi, Panu Wszechświata, chwała Litościwemu, Miłosiernemu, Sędziemu Najwyższemu w dniu Sądu Ostatecznego! – wymamrotałem, a potem krzyknąłem do Richarda Parkera: – Przestań się trząść! To cud! Objawił nam się Bóg! To jest… to jest… – nie mogłem znaleźć właściwych słów; zjawisko zrobiło na mnie tak potężne i fantastyczne wrażenie, że zaparło mi dech i odebrało mowę. Padłem na brezent na wznak, z rozrzuconymi rękami i nogami. Wilgotny ziąb przenikał mnie do szpiku kości. Ale moją twarz rozjaśniał uśmiech. Wspominam to bliskie spotkanie z wyładowaniem elektrycznym i niebezpieczeństwem oparzeń trzeciego stopnia jako jeden z niewielu momentów mej tułaczki, w których doznałem prawdziwego szczęścia.
W takich cudownych chwilach łatwo wyzbyć się miałkich myśli na rzecz refleksji o wymiarze kosmicznym, obejmujących zarówno huk gromu, jak delikatny brzęk dzwoneczka, to, co potężne, i to, co małe, to, co bliskie, i to, co dalekie.
– Richardzie Parkerze, statek!
Tylko jeden raz miałem przyjemność wznieść taki okrzyk. Ogarnęło mnie uczucie nieopisanego szczęścia. Wspomnienie wszelkich cierpień i frustracji zniknęło i dosłownie promieniałem radością.
– Udało się! Jesteśmy uratowani! Czy ty to rozumiesz, Richardzie Parkerze? JESTEŚMY URATOWANI! Ha, ha, ha, ha!
Usiłowałem powściągnąć swoje podniecenie. A co, jeśli statek płynie zbyt daleko, żeby nas dostrzegli? Czy powinienem wystrzelić rakietę? Nonsens!
– Płynie prosto na nas, Richardzie Parkerze! Och, dzięki ci, Ganeśo! Bądź błogosławiony we wszystkich swych wcieleniach, Allahu-Brahmo!
Nie mogli nas przeoczyć. Czyż istnieje radość większa niż radość uratowanego rozbitka? Odpowiedź – wierzcie mi – brzmi: nie! Zerwałem się na nogi, co było wysiłkiem, jakiego dawno nie podejmowałem.
– Czy możesz w to uwierzyć, Richardzie Parkerze? Ludzie, jedzenie, łóżko. Życie znów należy do nas. Och, cóż za rozkosz!
Statek zbliżył się jeszcze bardziej. Wyglądał na stary tankowiec. Coraz wyraźniej widziałem zarys dzioba. Ocalenie przywdziało szatę z czarnego metalu z białą lamówką.
– A co, jeśli…
Nie odważyłem się wypowiedzieć tych słów. Ale czyż naprawdę nie było szansy, że mój ojciec, matka i Ravi żyją? Na „Tsimtsumie” było dużo szalup. Być może dawno dotarły do Kanady i teraz rodzina czeka niecierpliwie i z niepokojem na wieści o mnie. Może byłem jedynym rozbitkiem, którego losy były nieznane.
– Boże, ależ te tankowce są olbrzymie!
Sunęła ku nam prawdziwa góra.
– A może oni są już w Winnipeg. Ciekaw jestem, jak wygląda nasz dom. Jak myślisz, Richardzie Parkerze, czy kanadyjskie domy mają podwórza w tradycyjnym tamilskim stylu? Pewnie nie. Podejrzewam, że zimą są zasypane śniegiem. Szkoda. Nie ma bardziej zacisznego miejsca od wewnętrznego podwórza w słoneczny dzień. Ciekawe, jakie zioła i korzenie rosną w prowincji Manitoba?
Statek był bardzo blisko. Pomyślałem, że powinni się natychmiast zatrzymać albo wykonać gwałtowny zwrot.
– No właśnie, jakie zioła…? O Boże!
Uświadomiłem sobie ze zgrozą, że statek nie tyle płynie prosto na nas, ile się na nas zwala całą swoją masą. Dziób, ogromna metalowa ściana, potężniał z każdą sekundą. Wielka fala sunęła przed nim nieubłaganie w naszą stronę. Richard Parker, który wyczuł w końcu obecność piętrzącego się nad nami molocha, odwrócił się w jego stronę i szczeknął dwukrotnie po tygrysiemu – potężnie, przerażająco i absolutnie stosownie do sytuacji.
Читать дальше