Co miałem jeszcze? Zanurzyłem niecierpliwie ręce w schowku i zacząłem wyjmować różne skarby, sztuka po sztuce. Tak boleśnie potrzebowałem towarzystwa i pocieszenia, że troska, z jaką wykonano każdy z tych masowo produkowanych przedmiotów, wydawała mi się troską okazywaną właśnie mnie osobiście. Powtarzałem też nieustannie: „Dzięki! Dzięki! Dzięki!”.
Po dokładnym przeszukaniu schowka sporządziłem kompletną listę:
* 192 tabletki leku przeciw chorobie morskiej
* 124 półlitrowe puszki słodkiej wody, łącznie 62 litry
* 32 plastikowe worki higieniczne
* 31 kartonów z żelaznymi racjami po pół kilograma, łącznie 15,5 kilo
* 16 wełnianych koców
* 12 destylatorów do odsalania wody
* 10 pomarańczowych kamizelek ratunkowych, każda z przyczepionym na sznurku pomarańczowym gwizdkiem
* 6 ampułek z morfiną i strzykawki
* 6 pochodni
* 5 wioseł
* 4 flary ze spadochronami
* 3 mocne foliowe worki, każdy o pojemności mniej więcej 50 litrów
* 3 otwieracze do puszek
* 3 szklane naczynia do picia
* 2 pudełka wodoodpornych zapałek
* 2 pomarańczowe pływające świece dymne
* 2 wiadra średniej wielkości z pomarańczowego plastiku
* 2 czerpaki do wody z pomarańczowego plastiku
* 2 wielofunkcyjne plastikowe, zamykane hermetycznie pojemniki
* 2 żółte prostokątne gąbki
* 2 syntetyczne niezatapialne linki, każda po 50 metrów
* 2 zwykłe syntetyczne linki nieokreślonej długości (ale każda co najmniej po 30 metrów)
* 2 komplety do wędkowania, z haczykami, żyłkami i spławikami
* 2 ościenie z bardzo ostrymi hakami
* 2 kotwice
* 2 toporki
* 2 urządzenia do łapania deszczówki
* 2 długopisy z czarnymi wkładami
* 1 nylonowa siatka
* 1 koło ratunkowe o średnicy wewnętrznej 40 centymetrów i zewnętrznej 80 centymetrów, z przyczepioną linką
* 1 duży, przymocowany długim sznurkiem do metalowego kółka w schowku nóż myśliwski z ostrym czubkiem, jednym ostrzem normalnym i drugim zębatym
* 1 zestaw do szycia z prostymi i zakrzywionymi igłami oraz mocną białą nicią
* 1 zestaw pierwszej pomocy w wodoszczelnym plastikowym pojemniku
* 1 lusterko sygnałowe
* 1 paczka chińskich papierosów z filtrem
* 1 duża tabliczka gorzkiej czekolady
* 1 podręcznik przetrwania
* 1 kompas
* 1 dziewięćdziesięcioośmiostronicowy zeszyt w linię
* 1 chłopiec w kompletnym, jeśli nie liczyć zgubionego buta, lekkim ubraniu
* 1 hiena cętkowana
* 1 tygrys bengalski
* 1 szalupa
* 1 ocean
* 1 Bóg
Zjadłem ćwiartkę czekolady. Obejrzałem dokładnie deszczołap. Miał kształt odwróconego parasola ze sporym zbiornikiem i podłączoną do niego gumową rurką.
Zaplotłem ręce, opierając je na kole ratunkowym, które miałem na sobie, zwiesiłem głowę i zasnąłem zdrowym, głębokim snem.
Przespałem cały ranek. Obudziłem się z uczuciem niepokoju. Obfitość jedzenia i wody, które zasiliły mój osłabiony organizm, pobudzając mnie na nowo do życia, dała mi także siłę, by dostrzec z całą wyrazistością, jakie jest moje położenie. Ocknąłem się, by stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością, a tą rzeczywistością był Richard Parker. Miałem w szalupie tygrysa. Trudno mi było w to uwierzyć, a jednak wiedziałem, że muszę. I musiałem się jakoś ratować.
Rozważałem, czy nie wyskoczyć za burtę i nie odpłynąć, ale nie mogłem się ruszyć z miejsca. Byłem o setki, jeśli nie tysiące mil od najbliższego lądu. Nie mógłbym pokonać takiego dystansu nawet w kamizelce ratunkowej. Czym bym się żywił? Co bym pił? Jak odstraszałbym rekiny? Jak uchroniłbym się przed zimnem? Skąd bym wiedział, w jakim kierunku płynąć? Nie miałem cienia wątpliwości tylko co do jednego: że opuszczenie szalupy oznaczało pewną śmierć. Ale co oznaczało pozostanie w lodzi? Tygrys podejdzie mnie tak, jak robią to wszystkie koty: bezszelestnie. Zanim się zorientuję, chwyci mnie za kark albo za gardło i przebije je kłami na wylot. Nie zdążę nawet wykrztusić słowa. Krew ujdzie ze mnie i nie zdążę nawet wypowiedzieć w obliczu śmierci ostatniego słowa. Albo zabije mnie uderzeniem swojej potężnej łapy, przetrąci mi po prostu kark.
– Zginę – wymamrotałem drżącymi ustami.
Bliska śmierć jest czymś strasznym, ale jeszcze gorsza jest śmierć odroczona w czasie na tyle, żeby człowiek mógł uprzytomnić sobie, jaki był dotąd szczęśliwy i ile go jeszcze czekało szczęśliwych chwil. Widzi się wtedy z całą jaskrawością wszystko, co się traci. Widok ów napełnia tak dojmującym smutkiem, że żadna śmierć pod kołami samochodu ani w morskiej toni nie wydaje się straszna. Uczucie to jest naprawdę nie do zniesienia. Słowa takie jak „ojciec”, „matka”, „Ravi”, „Indie”, „Winnipeg” atakowały moją świadomość z palącą intensywnością.
Poddawałem się nastrojowi rezygnacji. I poddałbym się ostatecznie, gdybym nie usłyszał głosu w sercu. „Nie umrę”, mówił. „Nie zgadzam się. Przetrwam ten koszmar. Zwalczę przeciwności losu, nawet te największe. W cudowny sposób przetrwałem do tej chwili. Teraz przeobrażę cud w codzienność. Zdumiewające rzeczy będą się działy każdego dnia. Podejmę wszelkie niezbędne wysiłki, żeby tak było. Tak, dopóki Bóg jest ze mną, dopóty nie umrę. Amen”.
Twarz zastygła mi w grymasie ponurej determinacji. Mogę powiedzieć bez fałszywej skromności, że w tym momencie odkryłem, iż jest we mnie szalona wola życia. Nie jest to, o ile wiem, zjawisko powszechne. Niektórzy z nas poddają się od razu z westchnieniem rezygnacji. Inni jeszcze trochę walczą, ale szybko tracą nadzieję. Jeszcze inni – i ja do nich należę – nie poddają się nigdy. Tacy jak ja walczą, walczą, walczą do końca. Walczą, nie bacząc na koszty, na ponoszone straty, na znikome prawdopodobieństwo powodzenia. Walczą do samego końca. Nie jest to kwestia odwagi, ale cecha organiczna, niezdolność do zaniechania. A być może tylko zwykła, głupia żądza życia.
Richard Parker wydał z siebie głęboki pomruk akurat w tym momencie, jak gdyby czekał, aż stanę się jego godnym przeciwnikiem. Serce ścisnęło mi się ze strachu.
– Spiesz się, człowieku! – wydyszałem. Musiałem podjąć jakieś działania, żeby przeżyć. Nie było chwili do stracenia. Potrzebowałem bezpiecznego schronienia, i to natychmiast. Pomyślałem o bukszprycie, który zrobiłem z wiosła. Ale teraz nie mogłem go osadzić, bo brezent na dziobie był odwinięty. Nie miałem też żadnej pewności, że takie balansowanie na końcu wiosła rzeczywiście zabezpieczy mnie przed Richardem Parkerem. Mógł mnie przecież z łatwością dosięgnąć i wciągnąć do łodzi. Musiałem wymyślić coś innego. Mój mózg pracował intensywnie.
W końcu zbudowałem tratwę. Wiosła, jak pamiętacie, nie tonęły. Miałem ponadto kamizelki i solidne koło ratunkowe.
Wstrzymując oddech, zamknąłem schowek i sięgnąłem pod brezent po wiosła leżące na bocznych ławkach. Richard Parker zauważył ruch. Widziałem go przez stertę kamizelek ratunkowych. Kiedy wyciągałem kolejno wiosła – możecie sobie wyobrazić, jak ostrożnie – poruszył się niespokojnie. Ale nie odwrócił głowy. Wyciągnąłem trzy wiosła. Czwarte leżało w poprzek szalupy na plandece. Podniosłem pokrywę schowka, żeby odgrodzić się od legowiska Richarda Parkera.
Miałem cztery wiosła. Ułożyłem je na brezencie wokół koła ratunkowego, które wpisałem jak gdyby w kwadrat. Moja tratwa przypominała trochę planszę do gry w kółko i krzyżyk, z pierwszym postawionym kółkiem w środku.
Читать дальше