Spojrzałem w dół i o mało nie zemdlałem z radości. W otwartym schowku błyskały rozmaite nowiutkie pojemniki i puszki. Jakże rozkoszny był widok fabrycznie wyprodukowanych dóbr, wytworów człowieka! Odkrycie tego całego bogactwa sprawiło mi tak ogromną przyjemność – na którą składały się nadzieja, zaskoczenie, niedowierzanie, dreszczyk podniecenia, wdzięczność – że nie dorównywała jej żadna przeżyta przeze mnie euforia towarzysząca Gwiazdce, urodzinom, ślubowi, świętu Diwali i innym okazjom, przy których dostaje się prezenty. Byłem wprost pijany ze szczęścia.
Mój wzrok spoczął natychmiast na tym, czego szukałem. Woda znajduje się zawsze w jakichś pojemnikach, w butelkach, puszkach lub kartonach. Na tej szalupie ów cudowny napój życia serwowano w jasnozłocistych zgrabnych i poręcznych puszkach. Czerniejące na nich napisy głosiły: „Woda pitna”. Dostawcą tego boskiego nektaru była firma HP Foods Ltd., pojemność puszki wynosiła pół litra. Puszek były cale stosy, zbyt wiele, żebym mógł je szybko policzyć.
Drżącymi rękami sięgnąłem po jedną z nich. Była chłodna i ciężka. Potrząsnąłem nią. W środku zabulgotało. Za chwilę miałem ugasić swoje piekielne pragnienie. Na samą myśl o tym serce zaczęło mi bić gwałtownie. Wystarczyło otworzyć puszkę.
Tu znieruchomiałem. Jak to zrobić?
Była puszka, musiał więc gdzieś być i otwieracz. Zajrzałem do schowka. Było tam mnóstwo różnych rzeczy. Zacząłem je gorączkowo przetrząsać. Traciłem cierpliwość. Bolesne oczekiwanie musiało zostać spełnione. Wiedziałem, że albo napiję się teraz – albo umrę. Nie mogłem znaleźć upragnionego narzędzia. Nie było jednak czasu na poddawanie się jałowej rozpaczy. Należało działać. Czy uda mi się otworzyć puszkę paznokciami? Spróbowałem. Nie udało się. Zębami? Nie warto było nawet próbować. Rozejrzałem się dookoła. Haki! Krótkie, tępe i mocne haki. Klęknąłem na ławce i trzymając puszkę oburącz, uderzyłem nią z góry o hak. Wgłębienie. Jeszcze raz. Drugie wgłębienie, tuż obok pierwszego. Uderzając kilkakrotnie w to samo miejsce, dopiąłem swego. Pojawiła się perełka wody. Zlizałem ją. Odwróciłem puszkę i zacząłem uderzać w hak denkiem, żeby zrobić jeszcze jeden, większy otwór. Waliłem jak szatan. W końcu dopiąłem swego. Usiadłem na krawędzi burty. Podniosłem puszkę na wysokość głowy. Otworzyłem usta. Przechyliłem puszkę.
To, co poczułem, można sobie pewnie wyobrazić, ale nie sposób tego opisać. Przy wtórze głośnego bulgotu w moim spragnionym gardle czysta, przepyszna, wspaniała, kryształowa woda spływała w głąb mojego organizmu. To było samo życie w płynie. Wysączyłem ten złoty kielich do ostatniej kropli, przysysając się do dziurki, by wchłonąć całą pozostałą wilgoć. Z głośnym „aaaaaach” cisnąłem puszkę za burtę i sięgnąłem po następną. Otworzyłem ją w taki sam sposób jak pierwszą i opróżniłem tak samo błyskawicznie. I ta też wylądowała za burtą, po czym otworzyłem kolejną, która po chwili również skończyła w oceanie. I jeszcze jedną. Dopiero po czwartej, a więc po wypiciu dwóch litrów tego najwyborniejszego z nektarów, powstrzymałem się od sięgnięcia po następną. Pomyślicie pewnie, że takie gwałtowne nawodnienie udręczonego wielogodzinnym pragnieniem organizmu mogło mi zaszkodzić. Nic podobnego! Nigdy w życiu nie czułem się lepiej. Gdybyście wtedy dotknęli mojej skroni! Czoło zrosiła mi mgiełka świeżego, czystego, orzeźwiającego potu. Wszystko we mnie, łącznie z każdym porem mojej skóry, emanowało radością.
Wkrótce ogarnęło mnie uczucie pełnego komfortu. Jama ustna odzyskała dawną wilgotność i miękkość. Zapomniałem o bolącym gardle. Zniknęło bolesne napięcie skóry. Znacznie lepiej funkcjonowały zesztywniałe stawy. Serce zaczęło wybijać wesoły rytm, a krew płynęła w żyłach jak hałaśliwa kawalkada aut w jadącym przez miasto orszaku ślubnym. Mięśnie odzyskały siłę i sprężystość. W głowie mi się rozjaśniło. Było to prawdziwe zmartwychwstanie. Czułem się wspaniale, naprawdę cudownie. Zapewniam was, że choć upojenie się alkoholem uznajemy za rzecz godną potępienia, upicie się wodą jest aktem szlachetnym i wzniosłym. Pławiłem się długo w tym poczuciu błogości i zaspokojenia.
Potem zacząłem odczuwać pewną pustkę. Dotknąłem brzucha. Był twardy i zapadnięty. Pomyślałem, że teraz dobrze byłoby coś zjeść. Masala dosai z kokosowym chutney – mniam mniam! Albo jeszcze lepiej oothappam ! Mmmmm! Och! – Podniosłem ręce do ust – IDLI ! Sama myśl o idli wywołała bolesny skurcz ślinianek i gwałtowny napływ śliny do ust. Prawa ręka zaczęła mi drgać. Wyciągnąłem ją i niemal dotknąłem w wyobraźni smakowitych spłaszczonych gałek z blanszowanego ryżu. Zatopiłem palce w ich parującym miąższu… Umaczałem jedną gałkę w sosie… Podniosłem ją do ust… Zacząłem gryźć… Ach, cóż za rozkoszny ból!
Przeszukałem schowek. Znalazłem kilka kartonów standardowych żelaznych racji Seven Oceans, wyprodukowanych w dalekim, egzotycznym Bergen, w Norwegii. Śniadanie, które miało mi zastąpić dziewięć niezjedzonych posiłków, nie wspominając już o podwieczorku przygotowywanym przez matkę, było półkilogramowym blokiem, twardym, spoistym i zapakowanym próżniowo w srebrzystą folię, na której wydrukowano instrukcję w dwunastu językach. Z angielskiej wynikało, że racja zawiera osiemnaście pszennych sucharów, tłuszcz zwierzęcy i glukozę i że nie wolno jeść więcej niż sześć sucharów na dobę. Żałowałem, że w sucharach jest tłuszcz zwierzęcy, ale w tej wyjątkowej sytuacji, w jakiej się znalazłem, wegetarianin we mnie musiał po prostu stulić uszy i pogodzić się z rzeczywistością.
Na wierzchu pakietu widniał napis „Tu otwierać” i czarna strzałka. Folia ustąpiła pod palcami i ze środka wysypało się dziewięć opakowanych w woskowany papier sucharów. Odwinąłem jeden, przełamany na pół. Miałem na dłoni dwa prawie kwadratowe kawałki suchara, bladożółte i pachnące. Boże, kto by pomyślał? Nigdy bym tego nie podejrzewał. Zatajano przede mną, że norweska kuchnia jest najlepszą kuchnią na świecie! Suchary były zdumiewająco smaczne, wonne, delikatne, ani nie za słodkie, ani nie za słone. Z cudownym chrzęstem ustępowały pod naciskiem zębów. Wymieszane ze śliną tworzyły ziarnistą papkę, prawdziwą rozkosz dla języka i podniebienia. A kiedy ją przełknąłem, mój żołądek mógł zakrzyknąć tylko jedno: Alleluja!
Całe opakowanie znikło w ciągu kilku minut, papier pofrunął z wiatrem. Zastanawiałem się, czy nie otworzyć następnej paczki, ale po namyśle zrezygnowałem. Nie zawadzi poćwiczyć trochę samokontrolę. Właściwie z połówką kilograma żelaznej racji w żołądku czułem się całkiem syty.
Postanowiłem dokładnie sprawdzić, co jeszcze jest w tym skarbcu, który miałem przed sobą. Był to duży schowek, większy niż otwór, przez który można się było do niego dobrać. Sięgał do samego dna łodzi, a jego boki znikały pod bocznymi ławkami. Wsunąłem do niego nogi i usiadłem na krawędzi otworu, opierając się o stewę. Zacząłem liczyć paczki sucharów. Zjadłem jedną, więc zostało trzydzieści jeden. Według instrukcji, każdy półkilogramowy karton powinien wystarczyć jednemu rozbitkowi na trzy dni. Oznaczało to, że miałem żelazne racje na – trzydzieści jeden razy trzy – na dziewięćdziesiąt trzy dni! Instrukcja sugerowała także, żeby pasażerowie szalupy ograniczali się do wypijania pół litra wody na dobę. Policzyłem puszki. Było ich sto dwadzieścia cztery. Każda półlitrowa. Tak więc miałem zapas wody na sto dwadzieścia cztery dni. Jeszcze nigdy prosta arytmetyka nie wywołała tak błogiego uśmiechu na mojej twarzy.
Читать дальше