Ale, jak mówi Tasurinczi, to stara historia. Tego małego biesa, który namówił go do podpalenia Shivankoreni, wessał seripigari z Koribeni: wyjął spod pachy i wyrzygał później. Tasurinczi zobaczył go: wyglądał jak biała kosteczka. Mówi, że od tamtej chwili znowu jest taki jak ja albo jak każdy z was. „Jak myślisz, dlaczego nie pozwalają mi zamieszkać w Shivankoreni?” – zapytał mnie. „Bo ci nie ufają”, wytłumaczyłem mu. „Wszyscy pamiętają dzień, w którym wyleczyłeś się tylko po to, żeby podpalić ich domy. A poza tym wiedzą, że przez jakiś czas żyłeś tam, po drugiej stronie Wielkiego Przełomu, pośród wirakoczów”. Bo Tasurinczi nie był ubrany w cushmę, ale w spodnie i koszulę. „Tam, między nimi, czułem się jak sierota”, powiedział mi. „Marzyłem o powrocie do Shivankoreni. A teraz, gdy już tutaj jestem, moja rodzina też traktuje mnie jak sierotę. Czy zawsze będę tak żył, samotnie, bez rodziny? Jedyne, czego pragnę, to żona, która piekłaby maniok i miała dzieci”.
Byłem z nim trzy księżyce. To człowiek gburowaty i roztargniony, który czasami gada sam do siebie. Ktoś, kto żył z diabłem kasibarenini w swoim ciele, nie może być znowu tym, kim był, chyba. „Twoja wizyta coś zmieni, być może”, powiedział mi. „Myślisz, że wędrujący ludzie pozwolą mi wędrować ze sobą?” „Kto wie”, odpowiedziałem mu. „Nie ma nic smutniejszego, niż poczuć, że już się nie jest człowiekiem”, powiedział mi na pożegnanie. Kiedy odchodziłem brzegiem rzeki Camisea, ujrzałem go z daleka. Wspiął się na wzgórze i odprowadzał mnie wzrokiem. Pamiętałem jego posępną, zbolałą twarz, ale już jej nie widziałem.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Selwę amazońską poznałem w połowie 1958 roku dzięki zaprzyjaźnionej ze mną Rosicie Corpancho. Jej funkcje na Uniwersytecie San Marcos były niejasne; jej władza – ogromna. Kręciła się wśród profesorów, choć nie była profesorem, i wszyscy spełniali każde życzenie Rosity; jej mistrzowskie fortele otwierały na oścież najbardziej niedostępne drzwi urzędów i doprowadzały do załatwienia w mig wszelkich formalności.
– Jest miejsce w wyprawie po górnym Maranonie, organizowanej przez Instytut Lingwistyczny dla meksykańskiego antropologa – rzuciła mi pewnego dnia, gdy natknąłem się na nią na dziedzińcu wydziału filologii. – Jedziesz?
Właśnie otrzymałem – wreszcie – wymarzone stypendium do Europy i w następnym miesiącu miałem jechać do Hiszpanii. Ale nie zastanawiając się ani sekundy, przyjąłem propozycję Rosity.
Rosita pochodzi z Loreto i, jeśli dobrze się wsłuchać, można jeszcze wyczuć w jej mowie coś niecoś z uroczych zaśpiewów wschodniego Peru. Była – i bez wątpienia jest nadal – protektorką i promotorką Letniego Instytutu Lingwistycznego, instytucji, która w ciągu swego czterdziestoletniego istnienia w Peru była przedmiotem ostrych kontrowersji. O ile wiem, teraz, gdy piszę te słowa, Instytut zwija manatki, by wynieść się z kraju. Nie iżby go wyrzucano (niewiele brakowało, by spotkało go to za dyktatury generała Velasco), bo de motu proprio uważa za skończoną swoją misję, która zaprowadziła go do Yarinacocha, bazy operacyjnej Instytutu, około dziesięciu kilometrów od Pucallpa, skąd objął swą działalnością wszystkie zakątki Amazonii.
Na czym polega misja Instytutu? Zdaniem jego wrogów jest on ramieniem północnoamerykańskiego imperializmu, realizującym pod płaszczykiem badań naukowych zadania wywiadowcze i dokonującym neokolonialnej penetracji kulturalnej wśród rdzennej ludności selwy amazońskiej. Oskarżenia te wysuwa przede wszystkim lewica. Ale i niektóre sektory Kościoła katolickiego należą do adwersarzy Instytutu -w głównej mierze misjonarze działający na obszarze Amazonii – oskarżając go ni mniej, ni więcej jak o to, iż stanowi falangę protestanckich misjonarzy przebranych za językoznawców. Pośród antropologów są i tacy, którzy zarzucają mu wypaczanie kultur tubylczych, próby narzucania im zachodniej cywilizacji i włączanie do gospodarki rynkowej. Niektórzy z konserwatystów krytykują obecność Instytutu w Peru z pozycji nacjonalistycznych i hispanistycznych. Do tych ostatnich należał mój profesor i ówczesny szef, historyk Por-ras Barrenechea, który, dowiedziawszy się, iż wybieram się z tą ekspedycją, ostrzegł mnie: „Proszę mieć się na baczności, ci jankesi będą usiłowali pana kupić”. Żadną miarą nie mógł zaakceptować, że z winy Instytutu rdzenni mieszkańcy selwy przypuszczalnie szybciej zaczną mówić po angielsku niż po hiszpańsku.
Jego przyjaciele, jak Rosita Corpancho, bronili Instytutu, odwołując się do argumentów praktycznych. Praca lingwistów – badanie języków i dialektów Amazonii, opracowywanie słowników i gramatyk poszczególnych plemion – służyła krajowi, a poza tym, teoretycznie przynajmniej, prowadzona była pod auspicjami Ministerstwa Edukacji, które zatwierdzało wszystkie projekty badawcze Instytutu i otrzymywało kopie całego zebranego materiału. Dopóki samo ministerstwo albo peruwiańskie uniwersytety nie podejmą się tego trudu, ktoś powinien, dla dobra kraju, tę pracę wykonywać. Z drugiej strony, infrastruktura stworzona przez Instytut w Amazonii, z niewielką flotyllą hydroplanów i systemem łączności radiowej pomiędzy bazą w Yarinacocha i siecią lingwistów żyjących wśród plemion, wykorzystywana była również przez państwo, nauczyciele bowiem, urzędnicy i wojskowi z rozrzuconych po selwie odległych miejscowości, zwykli byli z niej korzystać i to nie tylko w nagłych i przymusowych wypadkach.
Kontrowersje wokół Instytutu trwają i trwać będą, rzecz jasna.
Owa kilkutygodniowa zaledwie ekspedycja, w której miałem szczęście uczestniczyć, przyniosła mi tyle wrażeń, że mimo upływu dwudziestu siedmiu lat wciąż ją pamiętam w najdrobniejszych szczegółach i nadal muszę o niej pisać. Tak jak teraz, we Florencji. Wpierw przebywaliśmy w Yarinacocha, rozmawiając z lingwistami, następnie zaś w dużej odległości od bazy, bo w regionie górnego Maranonu, odwiedzaliśmy osady i wioski dwóch plemion z rodziny Jibaro: Aguarunów i Huambisów. Później udaliśmy się w górę, nad jezioro Moro-na, odwiedzić Shaprów.
Podróżowaliśmy małym hydroplanem, a w pewnych miejscach indiańskimi czółnami, przez wąziutkie strugi okryte tak gęstą roślinnością, iż mimo dnia wydawało się, że na świecie panuje noc. Potęga i samotność Natury – niebywale wysokie drzewa, gładkie laguny, nieodmiennie płynące rzeki – przywodziły na myśl świat dopiero co stworzony, nieskalany obecnością człowieka, roślinny i zwierzęcy raj. Docierając zaś do plemion, dotykaliśmy prehistorii. Toczyło się tu żywiołowe i proste życie odległych przodków: myśliwych, zbieraczy, łuczników, nomadów, magików, animistów. To też było Peru i fakt ten dopiero wówczas zaczął docierać w pełni do mojej świadomości: świat jeszcze nie ujarzmiony, epoka kamienia, kultury magiczno-religijne, poligamia, zmniejszanie głów (w Moronacocha, miejscowości Shaprów, kacyk Tariri wyjaśnił nam za pośrednictwem tłumacza skomplikowaną technikę wypełniania i poszczególnych etapów gotowania, jakiej wymaga cała operacja), czyli zaranie dziejów ludzkości.
Jestem pewien, że w trakcie całej podróży ciągle myślałem o Saulu Zuratasie. I że dużo o nim rozmawiałem z jego profesorem, Matosem Marem, uczestniczącym w wyprawie, z którym wówczas się zaprzyjaźniłem. Matos Mar opowiedział mi, że zaprosił Sauła, by jechał z nami, ale ten odmówił, bo ostro sprzeciwiał się działalności Instytutu.
Podróż pozwoliła mi zrozumieć zauroczenie Saula tą częścią Amazonii i jej mieszkańcami i w jakiejś mierze samemu doznać mocy owych wrażeń, które w konsekwencji całkowicie odmieniły jego dotychczasowe życie. Wyprawa przyniosła mi ponadto konkretne doświadczenia usprawiedliwiające wiele z moich poglądów na kultury amazońskie, odmiennych od przekonań Saula, choć intuicyjnych bardziej niż opartych na rzeczywistej wiedzy. Co to za mrzonka, by zostawić plemiona żyjące w Amazonii samym sobie, pozwolić im zachować dotychczasowy tryb życia? Przede wszystkim było to niemożliwe. Jedne plemiona wolniej, inne szybciej, ale wszystkie już ulegały wpływom zachodnim i metyskim. Zresztą czy ta złudna ochrona była w ogóle wskazana? Jakie korzyści przyniosłoby samym plemionom pozostanie przy takim życiu, jakie wiodły i jakie, według antropologów purystów pokroju Saula, powinny nadal prowadzić? Ich prymitywizm czynił z nich raczej ofiary najnikczemniej szych grabieży i okrucieństw.
Читать дальше