„Nie tęsknisz za niczym stąd?” – zapytali go najbliżsi. Tak, trochę tęskni. Za tym błogim uczuciem, kiedy matka podawała mu pierś do ssania. I wtedy, opowiedział mi ślepiec z Cashiriari, prosząc wpierw o pozwolenie, młodzieniec zbliżył się do matki, rozchylił cushmę i delikatnie zaczął ssać jej piersi jak niemowlę. Czy z jej piersi popłynęło mleko? Kto wie. Ale on był szczęśliwy, chyba. Pożegnał się z nimi zadowolony.
Odeszły również obie młodsze siostry żony Tasurincziego. Jedną z nich porwali punarunowie, którzy pojawili się nad Cashiriari i przez wiele księżyców trzymali pośród siebie, by gotowała im i posługiwała jako kobieta. Było to w okresie, kiedy powinna zachować czystość, mieć obcięte włosy, nic nie jeść, nie rozmawiać z nikim i nie dopuszczać męża do siebie. Mówi Tasurinczi, że on jej nie ganił za to, co się przydarzyło. Aleją to dręczyło. „Nikt nie powinien się do mnie odzywać, bo nie zasługuję na to”, żaliła się. „I nie wiem, czy zasługuję, by żyć dalej”. Wieczorem powoli udała się na brzeg, z gałęzi złożyła swoje legowisko i wbiła sobie cierń czambiry. „Była tak smutna, że podejrzewałem, iż to zrobi”, powiedział mi Tasurinczi, ślepiec. Okryli ją dwiema cushmami, by sępy jej nie rozdziobały, i zamiast puścić w kanoe środkiem rzeki albo pogrzebać, powiesili wysoko na drzewie. Bardzo przemyślnie, bo promienie słońca rano i wieczorem liżą jej kości. Tasurinczi pokazał mi to miejsce i zadziwiłem się. „Ale wysoko! Jak mogłeś aż tam dotrzeć?” „Może jestem ślepy, ale żeby wejść na drzewo, niepotrzebne są oczy, tylko nogi i ręce, a te mam jeszcze silne”, odpowiedział mi.
Inna siostra żony Tasurincziego, ślepca znad Cashiriari, spadła z urwiska, wracając z pola. Tasurinczi kazał jej sprawdzić pułapki zakładane przezeń wokół poletek maniokowych, w które, jak mówi, zawsze wpadają aguti. Mijał już ranek, a ona nie wracała. Poszli jej szukać i odnaleźli na dnie urwiska. Stoczyła się tam, poślizgnąwszy się, być może, albo ziemia usunęła jej się spod nóg. Ale mnie to zdziwiło. Wąwóz nie jest głęboki. Każdy mógłby tam skoczyć lub stoczyć się na samo dno, nie zabijając się. Ona zmarła wcześniej, być może, a jej puste ciało, bez duszy, potoczyło się bezwładnie. Tasurinczi, ślepiec znad Cashiriari, mówi: „Zawsze sądziliśmy, że ta dziewczyna odejdzie w dziwny sposób”. Całe życie śpiewała piosenki, jakich nikt przedtem nie słyszał. Wpadała w dziwne stany, mówiła o nieznanych miejscach i, zdaje się, zwierzęta wyznawały jej sekrety, kiedy w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby podsłuchać. To są oznaki, że ktoś szybko odejdzie, według Tasurincziego. „Teraz, gdy te dwie odeszły, mamy więcej żywności do podziału, szczęściarze jesteśmy”, dowcipkował.
Nauczył swych najmłodszych synów polować. Codziennie z nimi ćwiczy, na wszelki wypadek. Poprosił ich, by pokazali mi, czego dotychczas się nauczyli. Rzeczywiście, posługują się już łukiem i nożem, nawet ci, którzy dopiero zaczynają chodzić. Również bardzo sprawnie łowią i zakładają pułapki. „Jak widzisz, jedzenia im nie zabraknie”, powiedział mi Tasurinczi. Podoba mi się jego usposobienie. To mężczyzna, którego nic nie smuci. Byłem z nim przez wiele dni, towarzysząc przy zakładaniu haczyków, robieniu pułapek i pomogłem przy sprzątaniu gospodarstwa. Zgięty wpół wyrywał trawę, jakby jego oczy widziały. Udaliśmy się również nad jezioro, tam gdzie są sungaro, ale żadnego nie złowiliśmy. Ciągle chciał mnie słuchać. Kazał mi powtarzać te same historie. „Kiedy odejdziesz stąd, sam będę opowiadał to, co mi teraz opowiadasz”, mówił. „Jak ubogie musi być życie tych, co nie mają, tak jak my, ludzi, którzy gawędzą”, zastanawiał się. „Dzięki temu, co opowiadasz, jest tak, jakby to, co kiedyś się wydarzyło, zdarzało się znowu wielokrotnie”. Jedną ze swych córek, która zasnęła, gdy gawędziłem, obudził kuksańcem. „Słuchaj, nie marnuj tych historii, dziecko”, strofował ją. „Poznaj niegodziwości Kientibakoriego. Naucz się zła, jakie nam wyrządzili i jeszcze mogą wyrządzić jego kamagarini”.
Teraz dużo wiemy o Kientibakorim, dużo więcej niż oni, przedtem, wiedzieli. Wiemy, że ma wiele wnętrzności, jak kijanka inkiro. Wiemy, że nas, Macziguengów, nienawidzi. Wiele razy usiłował nas zniszczyć. Wiemy, że to on swoim tchnieniem stworzył wszystko, co podłe i niegodziwe, od Mashków po zło przyniesione przez Białych Ojców. Ostre skały, ciemne chmury, deszcz, błoto, tęcza, to z jego tchnienia. I pchły, wszy, pchły piaskowe, węże i jadowite żmije, myszy i ropuchy. To z jego tchnienia muchy, komary, moskity, nietoperze i wampiry, mrówki i sępy. To z jego tchnienia parzące rośliny, których nie można jeść, i czerwona ziemia, z której można lepić garnki, ale w której nie można zasadzić manioku. Tego się nauczyłem nad rzeką Shivankoreni, z ust seripigariego. Tego, który najwięcej wie o rzeczach i stworzeniach powstałych z tchnienia Kientibakoriego, być może.
Kiedyś prawie już nas zniszczył, a było to tak. To już nie był czas obfitości. I nie był to czas wykrwawiania drzew. To było między jednym a drugim czasem, podobno. Przybył kamagarini przebrany za człowieka i powiedział wędrującym ludziom: „To nie słońce naprawdę potrzebuje pomocy, ale Kashiri, księżyc, który jest ojcem słońca”. Wyłożył swoje racje słowami, które mocno ich zastanowiły. Czy słońce nie jest tak mocne, że razi tych, którzy mają śmiałość patrzenia weń bez zmrużenia, aż im oczy łzawią? Dlaczego więc miałoby potrzebować jakiejkolwiek pomocy. To jego opadanie i wstawanie to zwykły podstęp. Kashiri za to w trudnych warunkach swym słabym, łagodnym światłem zawsze walczył z ciemnościami. Gdyby nocami nie było na niebie księżyca, zerkającego na wszystko, panowałaby całkowita ciemność: człowiek spadłby w przepaść, wlazłby na żmiję i nie mógłby odnaleźć swojego czółna ani uprawiać manioku, ani polować. Byłby więźniem jednego miejsca i Mashkowie mogliby go osaczyć, przeszyć strzałami, uciąć głowę i skraść mu duszę. Gdyby słońce całkiem upadło, być może zapanowałaby noc. Ale dopóki jest księżyc, noc nigdy nie będzie całkiem nocą, a tylko półciemnością, i życie toczyłoby się dalej, być może. Czy ludzie nie powinni raczej pomóc Kashiriemu? Czy nie byłoby to z korzyścią dla nich? Gdyby pomogli, światło księżyca świeciłoby znacznie mocniej, noc zaś byłaby mniej nocą, byłaby półmrokiem niezgorszym do wędrówki.
Ten, co mówił takie rzeczy, wyglądał na człowieka, ale to był kamagarini. Jeden z tych, których swoim tchnieniem stworzył Kientibakori, by rozeszli się po świecie, rozsiewając nieszczęścia. Oni, przedtem, nie rozpoznawali go. Mimo że przybył pośród ogromnej burzy, tak jak zawsze przybywają złe licha do osad. Oni, przedtem, nie rozumieli tego, być może. Jeśli ktoś się pojawia, kiedy grzmi pan pioruna i pada ulewny deszcz, to nie jest człowiek, to kamagarini. Teraz już wiemy. Oni wtedy jeszcze się tego nie nauczyli. Dali się przekonać. I, zmieniając swe obyczaje, zaczęli nocą robić to, co przedtem robili za dnia, a za dnia to, co przedtem robili nocą. Myśląc, że w ten oto sposób Kashiri, księżyc, będzie mocniej świecił.
Ledwie oko słońca zjawiało się na niebie, chowali się pod dach, mówiąc jedni do drugich: „Czas odpocząć”. „Czas rozpalić ogień”. „Czas usiąść i posłuchać tego, który gawędzi”. I tak robili: odpoczywali, gdy słońce świeciło, albo zbierali się, by posłuchać gawędziarza, dopóki nie zaczynało się ściemniać. Wówczas, przeciągając się, mówili: „Nadszedł czas życia”. W nocy wędrowali, w nocy polowali, w nocy wznosili swoje domostwa, w nocy przygotowywali ziemię pod uprawę i czyścili pola manioku z traw i chwastów. Zaczęli przyzwyczajać się do nowego trybu życia. Do tego stopnia, że nie wytrzymywali już przebywania na powietrzu za dnia. Ciepło słońca paliło im skórę, a ogień jego oka oślepiał ich. Przecierając powieki, mówili: „Nic nie widzimy, wstrętne jest to światło, nienawidzimy go”. W nocy za to ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności i widzieli w niej tak jak wy i ja widzimy w dzień. Mówili: „Zgadza się. Kashiri, księżyc, dziękuje nam za pomoc, jaką mu służymy”. Nie nazywali się już ludźmi ziemi, ludźmi wędrującymi, ludźmi gawędzącymi. Ludźmi mroku zaczęli się nazywać.
Читать дальше