Wszystko było dobrze, być może. Wydawali się zadowoleni, chyba. Życie toczyło się spokojnie. Byli pogodni. Ci, co odchodzili, wracali i, tak czy owak, nie brakowało im pożywienia. „Roztropni byliśmy, robiąc to, co zrobiliśmy”, mówili. Mylili się, chyba. Utracili mądrość. Wszyscy stawali się kamagarinimi, ale nawet tego nie podejrzewali. Póki nie zaczęły przydarzać im się różne rzeczy. Pewnego dnia Tasurinczi obudził się rano pokryty łuską i z ogonem zamiast nóg. Wyglądał jak ogromna carachama. Tak, ta ryba, która żyje w wodzie i na ziemi, ryba, która pływa i pełza. Z trudnością przeczołgał się ku lagunie, zawodząc, że nie może już znieść życia na ziemi, bo tęskni za wodą. Tasurincziemu, gdy się obudził parę księżyców później, urosły skrzydła w miejsce ramion. Podskoczył nieco i ujrzeli, jak unosi się i znika nad drzewami, trzepocząc niczym koliber. Tasurincziemu urosła trąba, a jego synowie, nie poznawszy go, wrzasnęli zuchwale: „Patrzcie, tapir, zjedzmy go”. Gdy usiłował powiedzieć im, kim jest, wydał z siebie warkot i chrząknął. Musiał uciekać truchtem. Niezdarnie biegł na swych czterech łapach, którymi ledwie potrafił się posługiwać, uciekając przed głodnymi ludźmi obsypującymi go strzałami, rzucającymi weń kamieniami i krzyczącymi: „Złapmy go, upolujmy go”.
Na tej ziemi zaczęło ubywać mężczyzn. Jedni stawali się ptakami, drudzy rybami, inni żółwiami, a jeszcze inni pająkami, a wszyscy oni zaczynali żyć życiem diabełków kamagarinich. „Co się z nami dzieje, co za nieszczęście nas spotkało?” -pytali się, otumanieni, ci, co przeżyli. Byli zastraszeni i ślepi, nie rozumieli. Raz jeszcze zatracono mądrość. „Znikniemy”, skarżyli się. Smutni, być może. Wówczas, pośród tak wielkiego zamętu, Mashkowie runęli na nich i dokonali rzezi. Wielu ucięli głowy i zabrali ich kobiety. Wydawało się, że katastrofom nie ma końca. Wówczas, w rozpaczy, jeden z nich rzucił: „Idziemy odwiedzić Tasurincziego”.
Był to stary już seripigari, który mieszkał sam nad rzeką Timpia, za wodospadem. Wysłuchał ich w milczeniu. Udał się z nimi do miejsca, gdzie mieszkali. Swymi kaprawymi oczami przyjrzał się bezsilności i zamętowi panującym na świecie. Pościł przez wiele księżyców, milcząc, rozmyślając w wielkim skupieniu. Przygotował wywary, by wejść w zamroczenie. Utarł na żarnie zielony tytoń, wycisnął w przetaku liście, wlał wodę i wstawił naczynie do ognia, by wywar zagotował się, zgęstniał i zabulgotał. Utłukł korzeń ayahuaski, wycisnął brunatny sok, zagotował go i odstawił do ostygnięcia. Zgasili ogień, domostwo obłożyli bananowymi liśćmi, by panowała w nim całkowita ciemność. Seripigari okadził wszystkich, jednego po drugim, i zaśpiewał, a oni odpowiedzieli mu śpiewem. Następnie wypił swoje wywary, nieustannie śpiewając. Oni czekali z przejęciem, niecierpliwie. On ciągle wymachiwał pękiem liści i śpiewał. Nie rozumieli jego słów. Wreszcie, gdy przemienił się już w ducha, ujrzeli, jak jego cień wspina się po środkowym palu chaty i przenika dach przez to samo miejsce, przez które diabeł zabiera dusze. Po krótkiej chwili wrócił. Miał swoje ciało, ale to już nie był on, lecz saankarite. Wściekły zaczął ich karcić. Przypomniał im, kim byli, co zrobili, ile ofiar ponieśli od czasu, gdy zaczęli wędrować. Jak mogli dać się tak zwieść podstępnym sztuczkom odwiecznego wroga? Jak mogli zdradzić słońce dla Kashiriego, księżyca? Odmieniając swój tryb życia, zakłócili porządek świata, wprowadzając w błąd dusze tych, co odeszli. Dusze nie były w stanie ich rozpoznać w ciemnościach, w których się poruszali, nie wiedziały – błądzą czy nie błądzą? Stąd brały się nieszczęścia, być może. Duchy tych, co odchodzili i wracali, zwiedzione wszystkimi zmianami, ponownie odchodziły. Błądziły w lesie, osierocone, zawodząc wśród wiatru. W opuszczone ciała, pozbawione wsparcia duszy, przedostawał się kamagarini, by je zniszczyć; dlatego wyrastały im pióra, łuski, ryje, szpony, żądła. Ale jeszcze nie jest za późno. Rozwiązłość i nieczystość sprowadziły na nich diabła, żyjącego pośród nich w ludzkim przebraniu. Ruszyli, by go odnaleźć i zabić. Ale kamagarini już uciekł w głąb lasu. Wówczas zrozumieli. Zawstydzeni zaczęli ponownie robić to, co przedtem robili, aż wreszcie świat i życie stały się z powrotem tym, czym były i być zawsze powinny. Zasmuceni, zawstydzeni ruszyli w drogę. Czy każdy nie powinien robić tego, co do niego należy? Czy to nie do nich należało wędrować, pomagając słońcu w podniesieniu się? Swój obowiązek spełnili, być może. Czy my go spełniamy? Wędrujemy? Żyjemy?
Spomiędzy wszelakiego rodzaju kamagarinich z tchnienia Kientibakoriego, najgorszym lichem jest kasibarenini, podobno. Ten maleńki jak dziecko czort pojawia się w swej cushmie ziemistego koloru tylko w miejscach, gdzie jest jakiś chory. Chce zawładnąć jego duszą, by pchnąć go do popełniania okrucieństw. Dlatego nigdy, nawet na chwilę, nie należy chorych zostawiać samych. Wystarczy moment nieuwagi, by kasibarenini zrobił swoje. Tasurinczi mówi, że jemu się to przydarzyło. Ten, który wrócił, ten, który żyje teraz nad rzeką Cami-sea. Tasurinczi. Według niego jeden z kasibareninich winny był temu, co się wydarzyło tam, w Shivankoreni, gdzie dziś jeszcze ludzie wściekają się na samo wspomnienie. Poszedłem go odwiedzić na łachę przy Camisei, gdzie postawił swój dom. Przestraszył się, gdy mnie zobaczył. Złapał za strzelbę. „Przychodzisz mnie zabić?” – spytał. „Uważaj, zobacz, co trzymam w rękach”. Nie był wściekły, smutny raczej. „Przychodzę cię odwiedzić”, uspokoiłem go. „I pogawędzić, jeśli chcesz mnie słuchać. Jeżeli wolisz, żebym sobie poszedł, odejdę”. „Ja miałbym nie chcieć? Jeszcze by tego brakowało”, odpowiedział, rozkładając dwie maty. „Siadaj, siadaj. Zjedz wszystko, co mam, weź wszystkie bulwy manioku, jakie mam. Wszystko jest twoje”. Zaczął gorzko się żalić, że nie pozwalają mu na powrót do Shivankoreni. Zbliża się, a krewni witają go strzałami i kamieniami, krzycząc: „Diabeł, przeklęty diabeł”.
Poza tym poprosili złego czarownika, maczikanariego, by wyrządził mu krzywdę. Tasurinczi zaskoczył go, jak po kryjomu wkradał się do jego domu nocą, by skraść mu kosmyk włosów albo jakąkolwiek należącą do niego rzecz, a potem sprowadzić nań chorobę i straszną śmierć. Mógłby zabić maczikanariego, ale tylko go przepędził, strzelając w powietrze. To dowodzi, według niego, że jego dusza znowu jest czysta. „To niesprawiedliwe, żeby czuli do mnie taką nienawiść”, mówi. Opowiedział mi, że udał się do domu Tasurincziego, w górę rzeki, zanosząc mu jedzenie i prezenty. Wyrażając gotowość wykarczowania mu i wypalenia części lasu pod nowe pole, poprosił go, by dał mu za żonę jedną ze swych córek. Tasurinczi obrzucił go obelgami: „Gnido, gównojadzie, oszuście, jak śmiesz tu przychodzić, zabiję cię jak nic”. I usiłował zarąbać go maczetą.
Płacząc, poskarżył się na swój los. Powiedział, że to nieprawda, że jest diabłem kasibareninim przebranym za człowieka. Był nim przez jakiś czas, może, przedtem. Ale teraz jest takim samym Macziguengą jak ci z Shivankoreni, którzy nie dopuszczają go do siebie. Jego nieszczęście zaczęło się wtedy, kiedy opadła go zła niemoc. Tak wychudł i osłabł, że nie mógł wstać z maty. Mówić też nie mógł; otwierał usta i nie potrafił wydobyć głosu. „Staję się chyba rybą”, myślał, zdaje się. Ale widział i rozumiał, co się dzieje wokół niego, w innych domostwach Shivankoreni. Bardzo się przeraził, kiedy spostrzegł, że wszyscy w domu zdejmują bransoletki i ozdoby z nadgarstków, ramion i kostek. Słyszał, jak mówią: „Umrze niebawem. Ale zanim odejdzie, jego duch wypruje sobie żyły i, gdy będziemy spać, zwiąże nas nimi w miejscach, w których nosiliśmy ozdoby”. Chciał ich uspokoić, powiedzieć im, że nigdy im tego nie zrobi i że wcale nie umiera. Ale nie mógł głosu z siebie wydobyć. I wtedy zauważył go w strugach deszczu. Kręcił się po osadzie z niewinną minką. Był to dzieciak w cushmie ziemistej barwy. Ziemistej. Wydawał się całkowicie zajęty zabawą ziarnkami kwiatu floripondio i naśladowaniem rękami trzepotu kolibra. Tasurincziemu do głowy nie wpadło, że może to być złe licho. Nie przejął się więc, gdy krewni ruszyli na połów w kierunku starorzecza. Wówczas kasibarenini, widząc, że Tasurinczi został sam, przemienił się w mrówkę i dostał się do jego ciała przez tę dziurkę od nosa, którą wciąga się sok tytoniu. Natychmiast Tasurinczi poczuł się wyleczony, natychmiast wróciły mu siły i utył. Ale zarazem poczuł nieprzepartą chęć zrobienia tego, co zrobił. I bez zwłoki, biegnąc, wrzeszcząc, zaciśniętymi pięściami bijąc się w piersi jak małpa, zaczął podpalać domostwa Shivankoreni. Mówi, że to nie on, ale ten mały bies podpalał słomę i rozrzucał płonące żagwie to w jedną stronę, to w drugą, wyjąc i podskakując radośnie. Tasurinczi pamięta wrzask papug i gryzący w oczy i w gardło dym, podczas gdy z przodu, z tyłu, z prawej strony i z lewej wszystko płonęło. Gdyby nie nadeszła reszta mieszkańców, dziś Shivankoreni nie istniałoby. Mówi, że gdy tylko ujrzał nadbiegających ludzi, pożałował swego uczynku. Musiał, przerażony, uciekać, pytając: „Co się ze mną dzieje?” Chcieli go zabić, biegli za nim krzycząc: „Diabeł, diabeł!”
Читать дальше