Czuję się dobrze. Wędruję. Teraz czuję się dobrze. Źle ze mną było jakiś czas temu, myślałem już, że nadszedł czas wybudowania sobie nad rzeką schronienia z gałęzi. Szedłem drogą prowadzącą do domu Tasurincziego, ślepca, tego, który mieszka w okolicach Cashiriari. Nagle w czasie marszu wszystko zaczęło ze mnie wyciekać. Zauważyłem to dopiero, gdy ujrzałem, że mam poplamione nogi. Co to jest? Co za zło wkradło się do mojego ciała? Szedłem dalej, ale czekała mnie jeszcze długa droga nad Cashiriari. Kiedy usiadłem, aby odpocząć, ogarnęła mnie trzęsiączka. Zacząłem się rozglądać, szukając ratunku. W końcu znalazłem krzew bielunia i narwałem liści, ile mogłem. Zaparzyłem je i natarłem wywarem całe ciało. Ostudziłem wodę w naczyniu i zanurzyłem w niej rozgrzany do czerwoności kamień, który otrzymałem od seripigariego. Zacząłem głęboko wciągać opary, dopóki nie ogarnął mnie sen. Leżałem na macie przez wiele księżyców, kto wie ile, i nie miałem sił, by ruszyć nogą, nawet usiąść nie byłem w stanie. Mrówki chodziły po mnie, a ja ich nie odpędzałem; jeśli któraś zbliżała się do moich ust, połykałem ją, i to było całe moje pożywienie. Przez sen słyszałem wzywającą mnie papużkę: „Tasurinczi! Tasurinczi!” Na wpół śpiący, na wpół przytomny, ale ciągle całkiem nieżywy z zimna. Czułem wielki smutek, być może.
I wtedy pojawili się jacyś ludzie. Zobaczyłem pochylające się nade mną twarze. Jeden z nich próbował ruszyć mnie nogą, a ja nie mogłem nawet słowa powiedzieć. Nie byli to wędrujący ludzie. Nie byli to również Mashkowie, na szczęście. Ashaninkowie raczej, tak sądzę, bo mogłem coś niecoś zrozumieć z tego, co mówili. Przyglądali mi się, zadawali pytania, na które nie miałem sił odpowiedzieć, choć słyszałem je jakby z daleka. Wydawało mi się, że rozprawiali, czy aby nie jestem kamagarinim. A i o tym, co należy zrobić, gdy napotka się złe licho w lesie. Rozprawiali. Jeden z nich powiedział, że po ujrzeniu kogoś takiego jak ja spotka ich coś złego, więc najbezpieczniej byłoby mnie zabić. Nie mogli dojść do zgody. Długo rozmawiali i zastanawiali się. W końcu postanowili dobrze się ze mną obejść, na moje szczęście. Zostawili mi trochę bulw manioku, a widząc, że nie mam sił ich unieść, jeden z nich włożył mi kawałek do ust. Nie była to trucizna. To był maniok. Pozostałe bulwy owinęli w bananowe liście i włożyli mu w rękę. Może to wszystko mi się przyśniło. Nie wiem. Ale później, kiedy poczułem się lepiej i siły mi wróciły, bulwy manioku tam były. Zjadłem je i papużka też zjadła. Mogłem podjąć wędrówkę. Szedłem powoli, zatrzymując się co chwila, aby odpocząć.
Kiedy przybyłem do Tasurincziego, ślepca, tego znad rzeki Cashiriari, opowiedziałem, co mi się przydarzyło. Okadził mnie dymem i przygotował wywar z tytoniu. „Twoja dusza podzieliła się na wiele dusz, oto co ci się przydarzyło”, wytłumaczył mi. „Zło dostało się do twojego ciała, bo jakiś maczikanari ci je posłał, albo zagapiwszy się, przeciąłeś mu drogę.
Twoje ciało jest cushmą duszy, niczym więcej. Jak kokon dla larwy. Gdy zło już było w środku, dusza próbowała się ratować. Przestała być jedną duszą i przeistoczyła się w wiele dusz, by zmylić zło. A zło skradło tyle, ile mogło. Jedną, dwie, kilka. Nie za wiele, bo inaczej odszedłbyś całkiem. Dobrze, że wziąłeś kąpiel z wody z tohe i pooddychałeś oparami. Ale powinieneś był zrobić coś sprytniejszego. Wysmarować sobie farbą z acziote czubek głowy, dokładnie, tak żeby cały był mocno czerwony. Wtedy zło obładowane duszami nie mogłoby wyjść z twojego ciała. Bo tamtędy wychodzi, to są jego drzwi. Acziote zamyka mu drogę. A czując, że jest uwięzione, traci swoją siłę i umiera. W ciele jest dokładnie tak samo jak w domach. Czy wkradające się do domów diabły nie porywają dusz, uciekając przez najwyższe miejsce, zwieńczenie dachu? A dlaczego tak starannie wiążemy drewno właśnie tam, na samym czubku dachu? Właśnie po to, żeby diabeł nie mógł uciec, porywając dusze śpiących. Tak samo jest z ciałem. Poczułeś się słaby po utracie dusz. Ale one już do ciebie wróciły i dlatego tu jesteś. Widać uciekły Kientibakoriemu, korzystając z chwili nieuwagi jego kamagarinich. Pewnie wróciły i zaczęły cię szukać, przecież jesteś ich domem, i tam cię znalazły, leżącego w tym samym miejscu, ledwie dyszącego, konającego. Weszły do twojego ciała i wróciłeś do życia. Teraz, już wewnątrz ciebie, wszystkie dusze połączyły się. Teraz ponownie są jedną duszą”.
Ja przynajmniej właśnie tego się dowiedziałem.
Tasurinczi, ślepiec, ten, co żyje nad Cashiriari, czuje się dobrze. Choć przez większą część czasu prawie nic nie widzi, może sprzątać swoje gospodarstwo. Wędruje. Mówi, że w zamroczeniu widzi teraz więcej rzeczy niż przed utratą wzroku. Może stan, w jakim się znalazł, jest dobrodziejstwem, kto wie. On uważa, że tak. Oswaja się z rzeczami tak, by ślepota jak najmniej kłopotów sprawiała tak jemu, jak i jego najbliższym. Jego młodszy syn, ten, który już raczkował, kiedy poprzednio tam byłem, odszedł. Żmija ukąsiła go w nogę. Gdy to zauważyli, Tasurinczi przygotował wywar i zrobił, co było w jego mocy, ale upłynęło już zbyt wiele czasu. Zaczął zmieniać kolor, zrobił się czarny jak spalony las i odszedł.
Ale jego rodzicom dane było zaznać radości ponownego ujrzenia swego syna.
A było to tak.
Udali się do seripigariego i powiedzieli mu, że są bardzo przygnębieni odejściem dziecka. Błagali go: „Sprawdź, co się z nim stało, w którym ze światów jest, porozmawiaj z nim. I poproś go, by chociaż raz nas odwiedził”. I seripigari tak zrobił. Jego dusza, w zamroczeniu, prowadzona przez saankarite, przeniosła się aż ku rzece czystych dusz, Meshiareni. Tam odnalazła ich syna. Saankaritowie wykąpali go, urósł, miał dom i niebawem miał mieć żonę. Opowiadając mu, jak bardzo przygnębieni są jego rodzice, seripigari przekonał go, by wrócił na tę ziemię odwiedzić ich po raz ostatni. Przyrzekł i słowa dotrzymał.
Tasurinczi, ślepiec, mówi, że w domu nad Cashiriari nagle stawił się młodzieniec odziany w nową cushmę. Wszyscy go poznali, mimo że nie był już dzieckiem, ale młodzieńcem. Tasurinczi, ślepiec, poznał go po zapachu. Usiadł między nimi, skosztował manioku i napił się parę kropel masato. Opowiedział im o swojej podróży od chwili, gdy jego dusza uciekła z ciała przez czubek głowy. Było ciemno, ale mógł rozpoznać wejście do jaskini, którędy schodzi się do rzeki zmarłych dusz. Rzucił się do Kamabirii i popłynął gęstymi wodami, nie tonąc. Nie musiał ruszać ani nogami, ani rękami. Nurt, srebrzysty jak pajęczyna, niósł go powoli. Wokół niego inne dusze również płynęły Kamabirią, szeroką rzeką, u której brzegów wznoszą się pewnie urwiska bardziej strome niż skały Wielkiego Przełomu. W końcu dotarł do miejsca, gdzie wody się rozdzielają, porywając w swą przepaść kaskad i wirów tych, którzy schodzą cierpieć do Gamaironi. Nurt rzeki sam oddzielał jednych od drugich. Syn Tasurincziego, ślepca, z ulgą poczuł, że wody oddalają go od przepaści; szczęśliwy, wiedział już, że będzie nadal płynąć Kamabirią z tymi, którzy popłyną w górę, rzeką Meshiareni, ku najwyższemu światu, światu słońca, Inkite. Zanim tam dotarł, długo jeszcze podróżował. Musiał przebyć skraj tej ziemi, Ostkiaj, gdzie spływają wszystkie rzeki. Jest to kraina bagnista, pełna potworów; Kashiri, księżyc, schodzi tam czasami, by w owym miejscu knuć swoje niecne podłości.
Odczekali, by niebo rozchmurzyło się i gwiazdy odbiły się w wodach, lśniące i czyste. Wówczas syn Tasurincziego mógł ze swymi towarzyszami podróży wspiąć się rzeką Meshiareni, gwiezdnymi schodami, ku Inkite. Saankaritowie przyjęli ich świętowaniem. Zjadł słodki owoc, po którym urósł, i zaprowadzili go do domu, gdzie miał zamieszkać. Teraz, gdy wróci, przedstawią mu jego przyszłą żonę. Był zadowolony, chyba, w tym świecie na górze. Nie pamiętał o ukąszeniu żmii.
Читать дальше