– I mówią, że w tej samej chwili, kiedy umarł, zgasło niebo, a była dopiero czwarta i zapadła zupełna ciemność, zaczęło padać, ludzie oślepli od błyskawic i ogłuchli od piorunów – zajmuje się barkiem w „Mao Mao”, jeździ w poszukiwaniu klientów do obozów drwali, zakochuje się w szlifierzu Coca. – Zwierzęta z lasu zaczęły ryczeć, wyć, a ryby wychodziły z wody, żeby pożegnać Brata Francisco, który wznosił się do nieba.
– Już mam wszystko spakowane, syneczku – wymija tłumoki, paczki, rozebrane łóżka, robi inwentarz, zdaje mieszkanie pani Leonor. – Zostawiłam na wierzchu tylko piżamę, twoje przybory do golenia i szczoteczkę do zębów.
– Bardzo dobrze, mamo – odnosi walizki do biura Faucett, oddaje je na bagaż Panta. – Udało ci się dodzwonić do Pochy?
– Ciężko było, ale w końcu udało mi się – zarezerwujcie pokoje, rodzina Pantoja, wysyła telegram do pensjonatu pani Leonor. – Słychać było fatalnie. Mam dobrą wiadomość: jedzie jutro do Limy z Gladys, żebyśmy zobaczyli małą.
– Pojadę, żeby Panta mógł ucałować maleńką, ale ostrzegam, że tego ostatniego świństwa nigdy pani synalkowi nie wybaczę, pani Leonor – słucha radia, czyta gazety, wysłuchuje plotek, czuje, że wytykają ją palcami na ulicy, wydaje się jej, że jest pośmiewiskiem Chiclayo, Pochita. – Wszystkie gazety ciągle piszą o tej hecy na cmentarzu i wie pani, co mówią? Sutener! Tak, tak, sutener! Nigdy się już z nim nie pogodzę, proszę pani. Nigdy, nigdy.
– Cieszę się, tak bardzo chciałbym zobaczyć maleńką – biega po sklepach na alei Lima, kupuje zabawki, lalkę, śliniaczki, sukieneczkę z or-gandyny z lazurową wstążeczką Panta. – Ale musiała się zmienić w ciągu roku, prawda, mamo?
– Mówi, że Gladys jest wspaniała, 'grubiutka, zdrowiutka. Słyszałam ją, jak bawiła się telefonem, oj, cudo moje – idzie do Arki Moronacocha, ściska „braci”, kupuje medaliki z dzieckiem-^mę-czennikiem, obrazki ze świętą Ignacją, krzyżyki z Bratem Francisco pani Leonor. – Pochita bardzo się ucieszyła, gdy dowiedziała się, że przenoszą cię z Iquitos, Panta.
– Ach tak? No tak, to logiczne – wchodzi do kwiaciarni „Loreto”, wybiera orchideę, zanosi na cmentarz, zawiesza w niszy Brazylijki Panta. -
Ale na pewno nie cieszyła się tak jak ty. Ubyło ci dwadzieścia lat, gdy ci to powiedziałem. Mało brakowało, a wybiegłabyś na ulicę i zatańczyła z radości.
– Za to wydaje się, że ty wcale się nie cieszysz – notuje przepisy potraw amazońskich, kupuje korale z ziaren, z łusek, z kłów, kwiaty z ptasich piór, łuki i strzały z wielobarwnych nici pani Leonor – a tego to już, synku, naprawdę nie rozumiem. Wydaje się, jakbyś żałował, że rzucasz tę brudną robotę i znowu będziesz prawdziwym wojskowym.
– I wtedy przyszli żołnierze i gdy zobaczyli go ukrzyżowanego, to tych bandytów trafiło jak grom z jasnego nieba – wykupuje losy, choruje na zapalenie płuc, pracuje jako służąca, błaga o jałmużnę w kościołach Kurczak. – Ci judasze, he-rodzi przeklęci. Co wy zrobiliście, szaleńcy, co zrobiliście, szaleńcy, tak w kółko gadał ten z Horcones, co teraz jest porucznikiem. A „bracia” nawet go nie słuchali: na kolanach, ze wzniesionymi rękami, modlili się i modlili.
– To nie dlatego, że żałuję – ostatnią noc w Iquitos włóczy się samotnie i ze spuszczoną głową po wymarłych ulicach Pantaleonek. – Mimo wszystko to są trzy lata mojego życia. Zlecili mi trudną misję i wypełniłem ją. Mimo trudności, niezrozumienia, zrobiłem dobrą robotę. Zbudowałem, coś, co żyło już własnym życiem, rosło, było potrzebne. A teraz jednym ruchem ręki rozwalają to i nawet mi nie podziękują.
– No i widzisz sam, że żałujesz. Przyzwyczaiłeś się żyć między tymi bandytkami i mętami – kłóci się o hamak z chambiry, decyduje się wziąć go ze sobą, razem z torbą podróżną i teczką, pani Leonor. – Zamiast cieszyć się, że stąd wyjeżdżamy, to jesteś markotny.
– Aż drugiej istrony, nie rób sobie złudzeń – umawia się z porucznikiem Bacacorzo, aby się z nim pożegnać, oddaje ślepcowi z rogu stare ubrania, zamawia taksówkę, by podjechała po nich w południe i zawiozła na lotnisko, Panta. – Bardzo wątpię, by wysłali nas w lepsze miejsce niż Iquitos.
– Wszędzie będę szczęśliwa, bylebyś nie musiał robić tych świństw co tutaj – liczy godziny, minuty, sekundy brakujące do odjazdu pani Leonor. – Choćby i na koniec świata, synku.
– Dobrze, mamo – kładzie się o świcie, ale nie może zmrużyć oka, bierze prysznic, myśli dziś będę w Limie, nie czuje radości Panta. – Wychodzę na chwileczkę, pożegnać się z przyjacielem. Chcesz coś?
– Widziałam, jak wyszedł, i przyszło mi na myśl, że to świetna okazja, pani Leonor – oddaje jej list dla Pochy i ten prezencik dla malutkiej, towarzyszy jej na lotnisko, całuje i ściska Alicja. – Czy pani chce, żebym zaprowadziła panią na cmentarz i pokazała, gdzie leży ta ka?
– Tak, Alicjo, wyrwijmy się na chwilę – pudruje sobie nos, wkłada nowy kapelusz, trzęsie się z wściekłości na lotnisku, wsiada do samolotu, przeraża się przy starcie pani Leonor. – A później pójdziesz ze mną do Świętego Augustyna, muszę się pożegnać z ojcem Jose Maria. On i ty jesteście jedynymi osobami w tym mieście, które będę mile wspominać.
– Głowa zwisała mu na piersi, oczy zamknięte, rysy mu się wyostrzyły i był bardzo blady – zostaje przyjęta przez Smarkula, pracuje siedem dni w tygodniu, łapie dwie rzeżączki w ciągu roku, trzy razy zmienia alfonsa Rita. – Deszcz zmył krew z krzyża, ale „bracia” zbierali tę świętą wodę w szmaty, kubły, talerze, pili ją i oczyszczali się z grzechów.
– Pośród radości jednych i łez innych, znienawidzony i kochany przez obywateli rozbitych na dwa obozy – deklamuje, używa warkotu samolotów jako tła dźwiękowego Waleczny – dziś w południe odleciała do Limy drogą lotniczą tak kontrowersyjna postać, kapitan Pantaleon Pan-toja. Towarzyszyły mu: jego matka i sprzeczne emocje obywateli departamentu Loreto. My ograniczymy się tylko, z przysłowiową loretańską galanterią, do życzeń: przyjemnej podróży i lepszych manier, kapitanie!
– Co za wstyd, co za wstyd – widzi zieloną płachtę puszczy, gęste chmury, ośnieżone szczyty Andów, piaski wybrzeża, morze, skały pani Leo-nor. – Wszystkie ka z Iquitos na lotnisku, wszystkie płakały, wszystkie cię ściskały. Nawet w ostatniej chwili to miasto musiało doprowadzić mnie do rozstroju nerwowego. Jeszcze mnie twarz pali. Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie spotkam nikogo z Iquitos. Słuchaj, patrz, już będziemy lądować.
– Przepraszam, że znów pani przeszkodzę – bierze taksówkę do pensjonatu, każe wyprasować swój mundur, stawia się w Dowództwie Administracji, Intendentury i Służb Różnych Sił Lądowych, siedzi w fotelu trzy godziny, nachyla się kapitan Pantoja. – Jest pani pewna, że powinienem jeszcze czekać? Kazano mi się stawić o szóstej, a już jest dziewiąta wieczór. Czy nie zaszła jakaś pomyłka?
– Żadna pomyłka, kapitanie – przestaje lakierować sobie paznokcie panienka. – Zebrali się i kazali panu czekać. Trochę cierpliwości, zaraz pana wezwą. Czy mam panu pożyczyć jeszcze jakąś foto-powieść Corin Tellado?
– Nie, bardzo dziękuję – przegląda wszystkie pisma, czyta wszystkie gazety, gorąco mu, zimno, chce mu się pić, jeść, patrzy tysiąc razy na zegarek kapitan Pantoja. – Prawdę mówiąc, nie mogę czytać, jestem trochę zdenerwowany.
– No tak, a jest czym – mruga oczkami panienka. – Bo za tymi drzwiami decyduje się pańska przyszłość. Oby tylko nie wymierzyli panu zbyt wielkiej kary, panie kapitanie.
Читать дальше