– Nie! Nie mogę przynieść ziemniaków!
Tworzymy pewne wzory, pojawiamy się wżyciu innych tylko na chwilę. Czasem myślę, że jestem jedyną osobą, która to dostrzega.
Częstuję kierowcę taksówki czekoladą, kiedy włączamy się w ruch uliczny. Mówi, że ma dzisiaj podwójną zmianę i że na jezdni jest zbyt wiele samochodów jak na jego gust. Rozpaczliwie macha w ich kierunku, kiedy przejeżdżamy mozolnie przez centrum.
– Kiedy to się skończy? – pyta.
Proponuję mu gumę na poprawę humoru. Znów piszę SMS-a do Adama: PAMIĘTAJ O OBIETNICY.
Pogoda się zmienia, słońce chowa się za chmurami. Zimne kwietniowe powietrze wnika w moje płuca.
Taksówkarz bębni palcami w kierownicę.
– Utknęliśmy!
Podoba mi się i korek, i ruch na ulicy, głębokie buczenie silnika autobusu, naglący klakson karetki jadącej gdzieś w oddali. Cieszę się, że suniemy tak wolno przez High Street. Dostrzegam jaj wielkanocne, których nie wykupiono, na wystawie kiosku, niedopałki papierosów zamiecione w kupkę przed barem z kurczakami. Widzę dzieci niosące w ramionach niesamowite przedmioty – niedźwiedzia polarnego, ośmiornicę. A pod kołami wózka stojącego przed sklepem Mothercare dostrzegam litery tworzące moje imię, nieco już zatarte, ale wciąż widoczne na chodniku, rozpościerające się aż do banku.
Dzwonię do Adama. Nie odbiera, więc wysyłam mu kolejną wiadomość: PRAGNĘ CIĘ To proste.
Na skrzyżowaniu stoi karetka z otwartymi drzwiami, rzuca na drogę błękitne światła. Docierają one nawet do chmur wiszących nisko nad nami. Jakaś kobieta leży na jezdni przykryta kocem.
– Widzisz – pyta kierowca.
Wszyscy się przyglądają – pasażerowie samochodów, urzędnicy, którzy wyszli na lunch. Kobieta ma zakrytą twarz, ale spod koca wystają jej nogi w rajstopach; jej buty są ułożone pod nienaturalnym kątem. Obok znajduje się kałuża krwi czarnej jak deszcz.
Kierowca zerka na mnie w lusterku.
– Robi wrażenie, co?
Tak. Wszystko jest takie namacalne. Istnienie i popadanie w niebyt.
Odnoszę wrażenie, że w palcach moich nóg gromadzi się żywica i płynie w górę aż do goleni. Pukam do drzwi Adama.
Sally wygląda. Czuję przypływ miłości do niej.
– Czy jest Adam?
Nie powinnaś być w szpitalu?
Już nie.
Wygląda na zdezorientowaną.
– Nie wspomniał, że mają cię wypisać.
Niespodzianka.
Jeszcze jedna. – Wzdycha. Otwiera drzwi szerzej i spogląda na zegarek.
Nie wróci przed piątą.
Piątą?
Marszczy brwi.
– Dobrze się czujesz?
Nie. Nie mogę czekać do piątej. Wtedy dopadnie mnie już anemia.
– Gdzie on jest?
Pojechał pociągiem do Nottingham na uniwersytet. Zgodzili się z nim porozmawiać.
O czym?
Chce zacząć studia od września.
Ogród wiruje mi przed oczami.
– Jesteś tak samo zaskoczona jak ja.
Zasypiałam w jego ramionach w szpitalu.
– Dotknij mnie – powiedziała i on mnie dotknął.
Kocham cię – powtarzał. – Nie masz prawa temu zaprzeczać.
Obiecał mi.
Zaczyna padać, kiedy odchodzę od drzwi. Piękny srebrny deszcz osiada na ziemi niczym pajęczyna.
Zdejmuję jedwabną sukienkę zwieszaka i wycinam otwarte usta poniżej talii. Nożyczki są tak ostre, że przychodzi mi to bez trudu, jakbym metalem przenikała przez wodę. Błękitna, obcisła kiecka zostaje rozcięta na ukos na wysokości piersi. Układam rzeczy obok siebie na łóżku jak chore przyjaciółki i głaszczę je.
Nie pomaga.
Idiotyczne dżinsy, które kupiłam razem z Calem, i tak nigdy na mnie nie pasowały, więc odcinam nogawki na wysokości kolan. Obrywam kieszenie od dresowych spodni, robię dziury w bluzkach i rzucam to wszystko obok sukienek.
Długo nie mogę się uporać z rozerwaniem butów. Bolą mnie ramiona i zaczynam charczeć. Ale dziś rano miałam transfuzję, w moich żyłach płynie cudza krew, więc nie przerywam. Rozcinam buty wzdłuż. Powstają dwie wielkie rany.
Chcę być pusta. Pragnę żyć sobie gdzieś całkiem zdrowa.
Otwieram okno i wyrzucam buty. Lądują na trawniku.
Szare chmury wiszą nisko na niebie. Mży.
Moknie szopa. Trawa też wchłania krople deszczu. Grill na kółkach rdzewieje.
Wyciągam z szafy wszystkie ubrania. Świszcze mi w płucach, ale nie przerywam. Drę płaszcze na strzępy, guziki spadają na podłogę. Rwę swetry. Rozszarpuje spodnie, jedne po drugich. Ustawiam buty na parapecie i obcinam języki.
Dobrze. Czuję, że żyję.
Zbieram sukienki z łóżka i wyrzucam przez okno razem z butami. Wielki tłumok opada na patio i leży na deszczu.
Oglądam komórkę. Brak wiadomości. Brak nieodebranych połączeń.
Nienawidzę tego pokoju. Wszystko w nim przypomina mi o czymś innym. Miseczka z chińskiej porcelany z St. Ives. Brązowy gliniany słój, w którym mama trzymała herbatniki. Figurka śpiącego psa z pantoflem, stojąca kiedyś na kominku babci. Zielone jabłko ze szkła. Wszystko ląduje na trawie oprócz psa, który rozbija się o płot.
Zrzucam książki z półki. Otwierają się w locie. Kartki opadają na podłogę niczym egzotyczne ptaki. Płyty CD i DVD szybują nad ogrodzeniem jak ringo. Adam będzie mógł je puszczać swoim nowym przyjaciołom z uniwersytetu, kiedy umrę.
Kołdra, prześcieradło, koce – wszystko trafia za okno. Fiolki z lekarstwami i pudełka stojące na nocnym stoliku, strzykawki, maść diprobase, krem nawilżający. Szkatułka z biżuterią.
Rozcinam sakiewkę i rozsypuję na podłodze plastikowe kulki, pusty woreczek ląduje na trawie. Ogród się zapełnia. Rosną sterty przedmiotów. Na drzewie wiszą spodnie. W winorośli zaplątały się książki. Samą siebie wyrzucę później i zapuszczę korzenie w tym zacienionym miejscu obok szopy.
Nadal brak wiadomości od Adama. Telefon znika za płotem.
Telewizor jest ciężki jak samochód. Łupie mnie w plecach. Czuje palenie w nogach. Taszczę go i przesuwam po dywanie. Brakuje mi tchu, muszę zrobić sobie przerwę. Pokój się przechyla. Oddychaj. Oddychaj. Dasz radę. Musisz wyrzucić wszystko.
Ustawiam telewizor na parapecie i wypycham go za okno.
Ląduje ze strasznym hukiem, wybucha, strzelając kawałkami szkła i plastiku.
Koniec. Uporałam się ze wszystkim.
Wpada tata. Przystaje na chwilę z otwartymi ustami.
– Ty potworze – szepcze.
Muszę zatkać uszy.
Podchodzi i obejmuje mnie ramionami. Pachnie zatęchłym tytoniem.
– Chcesz mnie zostawić z niczym?
Nikogo nie było w domu!
Więc postanowiłaś wszystko zniszczyć?
Gdzie poszedłeś?
Do sklepu. Potem pojechałem do szpitala, ale ciebie tam nie było. Wszyscy wpadli w panikę.
Gówno mnie to obchodzi, tato!
Za to mnie obchodzi! Będziesz kompletnie wyczerpana!
To moje ciało. Mogę robić, co zechcę.
Więc ono także przestało cię już obchodzić?
Mam go dość! Mam dość lekarzy, igieł, badań i transfuzji. Rzygać mi się chce na myśl, że jestem przykuta do łóżka i tak mija dzień za dniem, a wy macie swoje życie. Nie mogę tego znieść! Nienawidzę was wszystkich! Wiedziałeś, że Adam wybiera się na uniwersytet? Ma przed sobą długie lata świetlanej przyszłości, a ja już za parę tygodni będę gryzła ziemię!
Tata płacze. Siada ciężko na łóżku, chowa głowę w dłoniach i łka. Nie wiem co robić. Dlaczego nagle okazuje się słabszy ode mnie? Siadam obok i kładę rękę na jego kolanie.
– Nie wrócę do szpitala, tato.
Wyciera nos w rękaw koszuli i patrzy na mnie. Wygląda zupełnie jak Cal.
– Naprawdę masz już dość?
Naprawdę.
Читать дальше