Ten ostatni przed przystąpieniem do akcji każdorazowo otrzymuje materiały zawierające plan stołu oraz nazwiska gości. Do niego należy pozyskanie, w granicach przyzwoitości, informacji o każdym z nich. W trakcie posiłku taki konwersant, uzbrojony w mikrofon, obchodzi wokół ucztujących, mówiąc: Obecny tu pan Toshiba, przewodniczący powszechnie znanej spółki, powiedziałby prawdopodobnie panu Sato, z którym byli na jednym roku studiów, że niewiele się zmienił od tamtych czasów. Ten ostatni odpowiedziałby, że intensywna gra w golfa pomaga w zachowaniu formy, o czym wspomniał nie dalej jak miesiąc temu w „Asahi Shimbun”. A pan Horie zasugerowałby, żeby pan Sato w przyszłości udzielał wywiadów raczej „Mainichi Shimbun”, którego on, pan Horie, jest redaktorem naczelnym…
Taka paplanina, z pewnością niezbyt interesująca, choć i wcale nie bardziej niż rozmowy podczas naszych europejskich kolacji, ma ten niezaprzeczalny plus, że pozwala gościom biesiadować w spokoju, bez zmuszania się do prowadzenia konwersacji. Najdziwniejsze jednak jest to, że konwersanta się słucha.
– W Brukseli nadal chałupniczymi metodami produkowane jest piwo gueuse… – powiedziałam.
Stało się. Przyjaciele Rinriego od razu okazali zadowolenie. Szczepienie napoju zbożowego drożdżami naturalnymi wzbudziło w nich fascynację o tyle większą, że wcześniej nastąpiła przerwa. Po cichu żałowałam, że nie należę do związku zawodowego: byłam konwersantką, która, i szczyt wszystkiego, nie dostawała zapłaty, nie otrzymałam i żadnych materiałów na temat tych ludzi; jak mam w takich warunkach wykonywać pracę?
Jednak dzielnie ją wykonywałam, w duchu obiecując Rinriemu, że nie ujdzie mu to płazem. On tymczasem zebrał miseczki po bulionie z katlei, po czym, ku mojemu najwyższemu rozżaleniu, postawił przed każdym biesiadnikiem talerz z chawan mushi. Oddałabym matkę i ojca za ten krem z owoców morza i czarnych grzybów w wywarze rybnym, który powinno się spożywać bardzo gorący, wiedziałam jednak, że nie skosztuję ani krztyny, ponieważ wyjaśniałam właśnie, dlaczego Orval jest jedynym piwem trapistów, które należy pić w temperaturze pokojowej.
Była to belgijska wersja Ostatniej Wieczerzy, na której Chrystus, dzierżąc kielich wypełniony nie winem, lecz piwem, mówił: „Oto moja krew, małe jasne nowego i wiecznego Przymierza, która za was będzie przelana i za odpuszczenie grzechów, co czyńcie na pamiątkę mojej ofiary, ponieważ kiedy wy obżeracie się małżami, inni harują, a ten trzynasty, który ukrywa się za garnkami i nie ma nawet śmiałości, by przyjść i złożyć na mej twarzy pocałunek Judasza, czekając, nic nie traci”.
Tenże, który miał śmiałość mienić się samurajem Jezusem, przyniósł deser, herbacianą galaretkę, której barwy nawet nie zobaczyłam, gdyż perorowałam właśnie:
– Wiele z piw, o których dzisiejszego wieczoru mówiłam, znajduje się w sprzedaży w sieci Kinokunya, a niektóre z nich można dostać nawet w supermarkecie Azabu.
Zostałam nagrodzona czymś więcej niż burzą oklasków; stwierdziłam, że kończą posiłek w stanie głębokiego komfortu psychicznego, kołysani tłem dźwiękowym, który zapewnił im mój wykład. Osiągnęli ten poziom dosytu zmysłów, jakim może napełnić rozkoszowanie się ucztą w absolutnym spokoju. Do czegoś się przydałam.
Następnie Rinri poprosił, żebyśmy przeszli do salonu na kawę i tam do nas dołączył. Kiedy tylko znalazł się wśród nas, goście z powrotem stali się dwudziestoletnimi chłopakami, którzy przyszli spędzić wieczór z kolegą; najnaturalniej w świecie zaczęli gawędzić, śmiać się, słuchać Freddy'ego Mercury, palić papierosy i rozwalać się z wyciągniętymi nogami. A ja, która przed chwilą musiałam stawić czoło milczeniu jedenastu nienagannie sztywnych bonzów, poczułam ogarniające mnie zniechęcenie.
Zwaliłam się na kanapę, padnięta, jakbym wypiła wszystkie te piwa, o których mówiłam, i do chwili odwrotu najeźdźców nie odezwałam się słowem. Miałam ochotę udusić Rinriego; wystarczyło, żeby zaszczycił nas swoją obecnością w ciągu trzech poprzednich godzin, a oszczędziłby mi tej katorgi. Jak go nie zamordować?
Kiedy natręci się pożegnali, wzięłam głęboki oddech, aby zachować spokój.
– Dlaczego zostawiłeś mnie z nimi samą na całe trzy godziny?
– Żebyście mogli się poznać.
– Mogłeś mi wytłumaczyć, jak mam się zachować. Mimo moich wysiłków, nie odezwali się słowem.
– Uznali cię za bardzo zabawną. Cieszę się: moi przyjaciele cię lubią i wieczór wypadł genialnie.
Zniechęcona, zamilkłam.
Rinri chyba zrozumiał, bo na koniec powiedział:
– Na weekend zapowiadają nadejście tajfunu. Dziś mamy piątek, rodzice wracają w poniedziałek. Jeśli chcesz, spuszczę żaluzje i nie podniosę ich do poniedziałku. Zabarykaduję drzwi. Nikt więcej nie wejdzie, nikt nie wyjdzie.
Plan bardzo mi się spodobał. Rinri opuścił zwodzony most i nacisnął guzik uruchamiający żaluzje. Świat zewnętrzny przestał istnieć.
Trzy dni później rzeczywistość upomniała się o swoje prawa. Otworzyłam okna i wytrzeszczyłam oczy.
– Rinri, chodź, zobacz.
Ogród był spustoszony. Drzewo sąsiadów zwaliło się na dach domu, wyrywając dachówki. W ziemi ziała wielka szczelina.
– Jakby zawitał do nas Godzilla – powiedziałam.
– Chyba tajfun był silniejszy, niż zapowiadano. Myślę, że było trzęsienie ziemi.
Popatrzyłam na niego, powstrzymując wesołość. Posłał mi szybki i powściągliwy uśmiech. Doceniłam to, że nie stara się koloryzować.
– Usuńmy ślady naszego pobytu z sypialni rodziców – powiedział tylko.
– Pomogę ci.
– Raczej się ubierz. Przyjeżdżają za kwadrans.
Kiedy on czyścił stajnie Augiasza, nałożyłam najlżejszą z moich sukienek: panował przytłaczający upał.
Z podziwu godną skutecznością Rinri w rekordowym tempie przywrócił dom do stanu wyjściowego i stanął przy mnie, by powitać rodzinę.
Wygłosiliśmy zwyczajowe formuły, nisko się skłaniając, kiedy dziadkowie i matka, wytykając mnie palcami, zaczęli wyć ze śmiechu. Ledwo żywa ze wstydu obejrzałam się od stóp do głów, zastanawiając się, co mam w sobie tak specjalnego, ale nic nie zobaczyłam.
Starcy podeszli i dotykając skóry moich nóg, wykrzykiwali:
– Shiiroi hashil Shiiroi hashil – Tak, moje nogi są białe – wyjąkałam.
Matka uśmiechnęła się ironicznie i powiedziała:
– U nas dziewczyna, która nosi krótką sukienkę, zakłada rajstopy, zwłaszcza jeśli ma takie białe nogi.
– Rajstopy w taki upał? – zawołałam.
– Tak, w taki upał – potwierdziła zimno.
Ojciec uprzejmie zmienił temat rozmowy, spoglądając na ogród.
– Byłem przygotowany na większe szkody. Na wybrzeżu tajfun zabił dwanaście osób. W Nagoya nic nie poczuliśmy. A wy?
– Też nic – odpowiedział Rinri.
– Ty jesteś przyzwyczajony. Ale czy pani, Amélie, się nie bała?
– Nie.
– Odważna z pani dziewczyna.
Kiedy rodzina z powrotem obejmowała w posiadanie dom, Rinri odwiózł mnie do mojego mieszkania. Im bardziej się oddalaliśmy od zamku z betonu, tym silniejsze miałam wrażenie powrotu do rzeczywistego świata. Przez siedem dni żyłam z dala od zgiełku miasta, za cały widok mając tylko ogródek zen i mroczne płótno Nakagamiego. Byłam traktowana jak rzadko która księżniczka. W porównaniu z tym Tokio wydało mi się swojskie.
Tajfun i trzęsienie ziemi nie pozostawiły żadnych widocznych śladów. Tam są to zwykłe rzeczy.
Skończyły się wakacje. Wróciłam do nauki japońskiego.
Читать дальше