– Co robisz? – pytał.
– Piszę.
– Wróć. Tutaj będziesz pisała.
– Jestem także gosposią Juliette. Piorę jej rzeczy.
– A jak sobie radziła bez ciebie?
– Źle.
– Zabierz ją z sobą.
– Dobrze. Poślubisz nas obie.
Śmiał się. A przecież nie żartowałam. Tylko pod tym warunkiem mogłabym się zgodzić na to małżeństwo.
Na koniec mówił:
– Mam nadzieję, że się nie zasiedzisz. Tęsknię za tobą.
I odkładał słuchawkę. Nigdy żadnych wyrzutów. Był kochany. Miałam trochę nieczyste sumienie, ale szybko mi przechodziło.
Stopniowo telefon dzwonił coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestał. Został mi oszczędzony ten najbardziej ponury, barbarzyński i kłamliwy epizod zwany zerwaniem. Nie rozumiem dlaczego, z wyjątkiem przypadków haniebnej zbrodni, ludzie z sobą zrywają. Powiedzenie komuś, że to już koniec, jest brzydkie i fałszywe. To się nigdy nie kończy. Nawet kiedy już o kimś nie myślimy, nadal pozostaje w nas obecny. Istota, która się dla nas liczyła, liczyć się będzie zawsze.
W przypadku Rinriego byłoby to z mojej strony szczególnie paskudne: „Zrobiłeś dla mnie tyle dobrego, jesteś pierwszym mężczyzną, z którym byłam szczęśliwa, nie mam ci nic do zarzucenia, zachowałam po tobie wyłącznie piękne wspomnienia, ale nie mam ochoty dłużej z tobą być”. Miałabym do siebie żal, gdybym mu zaserwowała coś tak niegodziwego. To by zbrukało nasz piękny związek.
Jestem Rinriemu wdzięczna za jego klasę; sam zrozumiał przekaz, nie musiałam mu go wykładać. Tym sposobem dane mi było przeżyć romans doskonały.
Któregoś dnia zadzwonił telefon. Był to Francis Esmenard z wydawnictwa Albin Michel. Oznajmił, że pierwszego września 1992 roku wyda w Paryżu Higienę mordercy. Zaczynało się nowe życie.
Na początku 1996 roku zadzwonił z Tokio mój ojciec:
– Dostaliśmy zawiadomienie od Rinriego. Bierze ślub.
– No nie!
– Żeni się z Francuzką.
W grudniu 1996 roku japoński wydawca zaprosił mnie do Tokio z okazji wydania po japońsku Higieny mordercy.
W samolocie z Brukseli do Tokio czułam się dziwnie. Minęło prawie sześć lat, odkąd nie widziałam ukochanego kraju, z którego uciekłam. Przez ten czas w moim życiu tak wiele się zdarzyło. 10 stycznia 1991 roku byłam babcią klozetową, która zrezygnowała z pracy. 9 grudnia 1996 byłam pisarką, która odpowiadała na pytania dziennikarzy. W tej sytuacji nie był to już awans społeczny; to była kradzież tożsamości.
Pilot musiał otrzymać instrukcje: nie przelatywaliśmy nad górą Fudżi. Ledwie poznałam Tokio. Miasto nie zmieniło się wcale, ale przestało być moim terenem doświadczalnym. Służbowy samochód zawoził mnie w miejsca, w których dziennikarze okazywali mi względy i zadawali różne poważne pytania. Odpowiadałam na nie lekkim tonem i było mi głupio, kiedy widziałam, z jakim respektem wszystko notują. Miałam ochotę im powiedzieć: „Ejże, przecież to tylko wygłupy!”.
Wydawca japoński wydał koktajl z okazji pojawienia się książki na rynku. Zjawiło się wielu gości. Trzynastego grudnia 1996 roku ujrzałam w tłumie twarz, której nie widziałam od 9 stycznia 1991. Podbiegałam do niego, wymawiając jego imię. On wymówił moje. I nie wiedziałam, co dalej. Zostawiłam chłopaka ważącego sześćdziesiąt kilo, spotkałam młodego mężczyznę ważącego dziewięćdziesiąt. Uśmiechnął się i powiedział:
– Utyłem, prawda?
– Co się stało?
Ugryzłam się w język, ale już zdążyłam zadać to głupie pytanie. Mógł mi odpowiedzieć: „Odeszłaś”. Był na tyle elegancki, że tego nie zrobił, wzruszył tylko ramionami w ten tak charakterystyczny dla siebie sposób.
– Nie zmieniłeś się – powiedziałam z uśmiechem.
– Ty też nie.
Miałam dwadzieścia dziewięć lat, on dwadzieścia osiem.
– Słyszałam, że ożeniłeś się z Francuzką – powiedziałam jeszcze.
Potwierdził i przeprosił, że nie mogła z nim przyjść.
– Jej ojciec jest generałem – dodał.
Roześmiałam się z jego nowej ekstrawagancji.
– Skubany Rinri!
– Skubany ja.
Poprosił o dedykację na egzemplarzu Higieny mordercy. Nie mam zielonego pojęcia, co napisałam.
Na autograf czekali już inni. Trzeba było się pożegnać. I wtedy zdarzyło się coś niesamowitego.
Rinri powiedział:
– Chcę się z tobą po bratersku uściskać jak samuraj z samurajem.
Słowa te podziałały na mnie ze straszliwą mocą. Ja, która tak się ucieszyłam na jego widok, poczułam nagle ogarniające mnie nieopisane wzruszenie. Padłam mu w ramiona, żeby ukryć napływające mi do oczu łzy. Uścisnął mnie, ja uścisnęłam jego.
Rinri znalazł właściwe słowa. Znalezienie ich zajęło mu sześć lat, ale nie było za późno. Kiedy mówił mi o miłości, miałam to w nosie, bo nie było to właściwe słowo. Ale teraz powiedział mi właśnie, co z nim przeżyłam, teraz to zrozumiałam. A ja, dopiero usłyszawszy właściwe słowo, staję się zdolna do uczuć.
W czasie tego uścisku trwającego dziesięć sekund, poczułam to wszystko, co powinnam była odczuwać przez wszystkie te lata.
I tych siedem lat emocji przeżytych w dziesięć sekund było diabelnie mocnym doznaniem. A więc Rinri i ja to było właśnie to; braterski uścisk samuraja. O ileż piękniejszy i nobliwszy od głupiej historii miłosnej.
Potem każdy z samurajów wypuścił z uścisku drugiego. Rinri taktownie natychmiast odszedł, nie odwracając się.
Uniosłam głowę w górę, żeby łzy z powrotem spłynęły mi do oczu.
Byłam samurajem, który musiał podpisać książkę następnej osobie.
***