Podbródek głuchoniemego znowu zadrżał, co zapewne oznaczało, że w jego sercu toczą się wzburzone fale uczuć. Uniósł broń i rzekł ponuro:
– Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć!
Najstarsza Siostra bez wahania rozpięła bluzkę, odsłaniając piękne, kształtne piersi. Głuchoniemy patrzył prosto przed siebie. Broda trzęsła mu się tak gwałtownie, jakby miała za chwilę odpaść i roztrzaskać się na kawałki niczym gliniana dachówka. Niemowa bez brody, taki to dopiero miałby kłopot z mówieniem… Podtrzymując podbródek dłonią, wyjąkał swoje „Zdjąć! Zdjąć! Zdjąć!" takim tonem, jakby miał na myśli coś zupełnie innego. Najstarsza Siostra posłusznie zdjęła bluzkę, obnażając się od pasa w górę. Miała ciemną twarz, lecz jej ciało było białe, tak białe, że aż lśniło.
Tamtego ponurego popołudnia Najstarsza Siostra, półnaga, wyzwała głuchoniemego na pojedynek, a on pomaszerował w jej stronę na ugiętych nogach. Stanąwszy przed moją siostrą, ten mocny mężczyzna o ciele twardym jak ze stali zaczął przypominać topniejącego w słońcu bałwana – rozpadł się na kawałki, oddzielnie ręce, oddzielnie nogi; jego wnętrzności wiły się po ziemi niczym otyłe węże, purpurowe serce biło na rozpostartych dłoniach. Wszystkie te części z wielkim trudem połączyły się z powrotem w człowieka, który ukląkł przed Najstarszą Siostrą, objął ją na wysokości bioder i oparł wielką głowę na jej łonie.
Przyglądając się tej nagłej przemianie, Lu Liren i pozostali stali z wytrzeszczonymi oczyma i rozchylonymi szeroko wargami, jakby mieli w ustach pełno gorącej słodkiej masy, a w dłoniach trzymali jeże. Obserwujący wydarzenia nad stawem wieśniacy nie potrafili odgadnąć, co też dzieje się w ich głowach.
– Sunie Niemowo! – zawołał Lu Liren słabym głosem, lecz potężny głuchoniemy nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.
Shangguan Pandi zeskoczyła z podium i podbiegła do stawu, podniosła z ziemi bluzkę Najstarszej Siostry i zarzuciła jej na ramiona. Próbowała ją odciągnąć, lecz dolna połowa ciała Laidi była już trwale złączona z głuchoniemym – Pandi nie była w stanie ich rozdzielić. Podniosła więc pistolet Niemowy i uderzyła go kolbą w ramię. Głuchoniemy odwrócił się w jej stronę; jego oczy były pełne łez.
To, co wydarzyło się później, było całkowitą zagadką. Można ją wyjaśnić na kilkanaście sposobów, lecz nie sposób ocenić, który z nich jest właściwy. W chwili gdy Pandi patrzyła w załzawione, nieobecne oczy głuchoniemego, gdy Sima Feng i Sima Huang stały, trzymając się za rączki i rozglądały się z przerażeniem w poszukiwaniu babci, gdy nasza matka obudziła się z omdlenia i z krzykiem popędziła w stronę stawu, a ślepiec Xu Xuan'er, odkrywszy w sobie resztki sumienia, powiedział: „Panie naczelniku, nie zabijajcie ich, moja matka wcale się nie powiesiła, a żona nie umarła przez Simę Ku"; gdy dwa dzikie psy pogryzły się w ruinach domu muzułmanki, a ja z rozrzewnieniem wspominałem nieprzystojne zabawy z Shangguan Laidi w oślim korycie i smak jej zakurzonych, jędrnych sutków; gdy niektórzy zastanawiali się, skąd pochodzi i dokąd się udał ów ważny specjalista – w tej właśnie chwili z południowego wschodu nadjechało pędem dwóch jeźdźców na koniach. Jeździec na białym koniu miał czarne ubranie i twarz zakrytą do połowy czarną zasłoną oraz czarną czapkę na głowie. Jeździec na karym koniu był ubrany na biało, miał na twarzy białą zasłonę, a na głowie białą czapkę. Obydwaj trzymali w obu rękach pistolety. Byli znakomitymi jeźdźcami; pochyleni lekko do przodu, nogi trzymali wyprostowane i skierowane w dół. Zbliżając się do stawu, każdy z nich oddał strzał w powietrze, a przerażeni urzędnicy powiatowi i okręgowi oraz uzbrojeni strażnicy padli zgodnie na ziemię. Jeźdźcy okrążyli staw, popędzając konie, które galopując, wyginały grzbiety w piękne łuki. Podczas owego widowiskowego galopu obaj znów oddali po strzale i ponownie popędzili wierzchowce. Końskie ogony załopotały w powietrzu. Jeźdźcy rozwiali się jak dym – zniknęli w okamgnieniu, tak jak nadchodzi wiosenny wiatr, a odchodzi jesienny. Byli niczym ze snu – czy istnieli naprawdę, czy byli tylko złudzeniem? Dopiero po ich zniknięciu ludzie zaczęli pomału dochodzić do siebie. Na samym brzegu stawu leżały Sima Feng i Sima Huang, każda z otworem po kuli w główce. Pociski trafiły jedną i drugą dokładnie w środek czoła i wyszły z tyłu głowy w identycznych miejscach. Wieśniacy nie posiadali się ze zdumienia.
W dniu ewakuacji mieszkańcy osiemnastu wiosek należących do Północno-Wschodniego Gaomi, podtrzymując starców, z dziećmi na rękach, razem ze swoimi mułami, kurami i resztą inwentarza, zbierali się wśród gwaru i pokrzykiwań na nieużytkach na północnym brzegu Rzeki Wodnego Smoka. Ziemię jak okiem sięgnąć pokrywała warstwa białego alkalicznego osadu, podobna do śniegu, który nie stopniał od ubiegłej zimy. Trzciny i czerwona trawa, którym osad nie zdołał zaszkodzić, były całkiem pożółkłe; ich miękkie, puszyste kłosy kołysały się i drżały w podmuchach zimnego wiatru. Wrony, zaintrygowane hałasem i zamieszaniem, fruwały ponad głowami tłumu, wydając co chwila okrzyki zachwyconego poety: „A! A!" Lu Liren, zdegradowany do zastępcy naczelnika powiatu, stał przed kamiennym stołem ofiarnym przy wielkim grobowcu jakiegoś uczonego sprzed epoki Qing i ochrypłym głosem wygłaszał mowę, która miała zmobilizować wieśniaków do ewakuacji. Jej myśl przewodnia brzmiała: teraz, w początkach surowej zimy, Północno-Wschodnie Gaomi wkrótce zamieni się w pole bitwy, tak więc pozostać tu oznacza: zginąć. Wrony obsiadły gałęzie czarnych sosen oraz posągi ludzi i koni, strzegące grobowca. Ich przeraźliwe „A! A!" nadawało posępnego wydźwięku przemowie Lu Lirena, wzbudzając w słuchaczach jeszcze większy strach i wzmacniając postanowienie o ucieczce, do której namawiali powiatowi i okręgowi urzędnicy.
Zagrzmiał huk wystrzału – ewakuacja rozpoczęta. Czarny tłum w jednej chwili hałaśliwie ruszył naprzód. Osły porykiwały, krowy muczały, kury podfruwały, psy podskakiwały, staruszki łkały i dzieci wrzeszczały. Młody, energiczny oficer na niedużym białym koniu trzymał wysoko w górze czerwoną, zwisającą smętnie chorągiew i jeździł tam i z powrotem po wyboistej, pokrytej alkalicznym osadem drodze, wiodącej prosto na północny wschód. Od czasu do czasu wymachiwał chorągwią, wskazując kierunek pochodu. Pierwsze szły muły objuczone powiatowymi dokumentami – kilkadziesiąt zwierząt, popędzanych przez młodych żołnierzy, kroczyło posępnie naprzód. Za oddziałem mułów maszerował wielbłąd, który pozostał w Dalanie jeszcze z czasów Simy Ku. Zwierzak o brudnej, jasnobrunatnej, długiej sierści niósł na grzbiecie dwa metalowe pudełka. Spędził już tyle czasu w Północno-Wschodnim Gaomi, że bardziej przypominał wołu niż wielbłąda. Zaraz za nim ciągnęło kilkudziesięciu tragarzy, niosących powiatową maszynę drukarską i tokarkę z warsztatu powiatowej brygady produkcyjnej. Ogorzali, byli odziani w cienkie koszule z wszytymi na ramionach poduszkami w kształcie liści lotosu. Ich chwiejny krok, otwarte usta i zmarszczone brwi świadczyły o wielkim wysiłku. Za tragarzami dreptał wymieszany tłum wieśniaków.
Lu Liren, Shangguan Pandi oraz urzędnicy powiatowi i okręgowi, siedzący na grzbietach koni i mułów, kręcili się tam i z powrotem po alkalicznej ziemi z obu stron drogi, starając się utrzymać jakiś porządek, lecz stłoczeni do niemożliwości na wąskim pasie wieśniacy coraz częściej schodzili na boki, gdzie szło się w miarę wygodnie i szerokim, hałaśliwym pochodem podążali na północny wschód, depcząc gołą ziemię. Ewakuacja zamieniała się w chaotyczną ucieczkę.
Читать дальше