Na płóciennym prostokącie ukazały się nagle pokrętne znaki, które – rząd za rzędem – przesuwały się z dołu ku górze. Krzyknęliśmy ze zdumienia. Podobno woda zawsze płynie w dół, obcojęzyczne napisy miały jednak przeciwną naturę – unosiły się w kierunku sufitu i wypłynąwszy ponad górną krawędź białej płaszczyzny, znikały na czarnej ścianie. Ciekawe, czy gdyby następnego dnia podłubać w murze, obce słowa nadal by tam były? Kiedy tak rozmyślałem bez ładu i składu, na białym prostokącie pojawiła się rzeka. Woda szumiała, na brzegach rosły drzewa, ptaki podskakiwały ze świergotem na gałęziach. Otworzyliśmy usta ze zdumienia, zapominając o wydaniu okrzyku. Następnie naszym oczom ukazał się mężczyzna ze strzelbą na plecach, o szerokim, owłosionym torsie. Z wargi zwisał mu zapalony papieros; nozdrzami wypuszczał dym. Dobry Boże, toż to zdumiewające! Spomiędzy drzew wychynął niedźwiedź i ruszył w jego stronę. W kościele rozległy się piski kobiet oraz odgłos odbezpieczanej broni. Ktoś znowu skoczył w sam środek wiązki promieni świetlnych – był to Sima Ku z rewolwerem w ręku. Celował w niedźwiedzia, lecz ten rozwiał się gdzieś za jego plecami.
– Siadać, siadać! – krzyczał Babbitt. – To jest film, idioto!
Gdy Sima Ku usiadł, niedźwiedź w białym prostokącie był już martwy – z jego klatki piersiowej sączyła się zielonkawa krew, a myśliwy siedział obok zwłok i ładował broń.
– A niech go! Wykurwiście strzela! – zakrzyknął Sima Ku.
Myśliwy podniósł głowę, wymamrotał coś, czego nie zrozumiałem, po czym zaśmiał się drwiąco. Zarzucił strzelbę z powrotem na plecy, wetknął do ust dwa palce i gwizdnął przeraźliwie – gwizd odbijał się echem w całym kościele. Brzegiem rzeki nadjechał wóz zaprzężony w konia. Koń miał postawę dumną i arogancką, lecz sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego. Uprząż wyglądała znajomo, jakbym już gdzieś widział podobną. W wozie stała kobieta z długimi, rozwianymi włosami niewiadomego koloru. Miała dużą twarz, wypukłe czoło, bardzo piękne oczy i podwinięte rzęsy, czarne i sztywne jak kocie wąsy. Jej usta były ogromne, wargi ciemne i lśniące. Wydawała mi się wyzywająca. Jej piersi podskakiwały jak szalone, niczym białe króliczki trzymane za ogonki. Były ogromne, dużo większe od piersi kobiet w rodzinie Shangguan. Prowadziła wóz, który pędził w naszą stronę. W moim sercu wrzało, w wargach czułem mrowienie, spociły mi się dłonie. Wstałem, a czyjaś silna ręka natychmiast przydusiła mi głowę, sadzając mnie z powrotem na ławie. Odwróciłem się, lecz nie rozpoznałem twarzy mężczyzny siedzącego za mną z otwartymi ustami. Z tyłu stał zbity tłum ludzi, szczelnie zasłaniający drzwi; zdaje się, że ktoś nawet wisiał na framudze. Z zewnątrz dobiegał gwar; zapewne jeszcze wielu chciało się dostać do środka.
Kobieta zatrzymała wóz i zeskoczyła na ziemię. Uniosła spódnicę, odsłaniając śnieżnobiałe łydki i zawołała, zapewne zwracając się do mężczyzny. Dalej nawołując, zerwała się do biegu. Mężczyzna zapomniał o martwym niedźwiedziu, rzucił strzelbę i ruszył w jej stronę. Jej twarz, oczy, usta, białe zęby, falujące piersi. Jego twarz, gęste brwi, sokole oczy, lśniąca broda, połyskująca blizna między brwią a skronią. I znów twarz kobiety i jeszcze raz mężczyzna. Kobieta pada mężczyźnie w objęcia. Jej piersi robią się płaskie, usta obsypują jego twarz pocałunkami. Wargi mężczyzny obejmują wargi kobiety. Raz to jego usta znajdują się na zewnątrz, to znowu jej usta obejmują jego usta. Wpijają się w siebie nawzajem. Jęki i westchnienia kobiety. Ręce obejmują za szyję, ściskają w pasie, dotykają, głaszczą. W końcu oboje padają w miękką trawę i turlają się, raz mężczyzna znajduje się na górze, raz kobieta. Obrót za obrotem, potoczyli się całkiem daleko; wreszcie zatrzymali się. Owłosiona dłoń mężczyzny wśliznęła się pod suknię i chwyciła pierś kobiety. Moje serce cierpiało nieznośny ból, gorące łzy pociekły z kącików oczu.
Snop białego światła znikł. Obok diabelskiej maszyny pyknęła włączana lampa elektryczna. Ludzie wzdychali chrapliwie. Kościół był pełen, nawet na stole przede mną siedziały gołe dziecięce pupy. W świetle lampy płonącej obok maszyny Babbitt wyglądał jak istny Nieśmiertelny. Kółka maszyny obracały się i obracały. Wreszcie – pa-da! – coś stuknęło w środku i maszyna stanęła. Sima Ku podskoczył i zakrzyknął radośnie:
– Na cycki mojej babki! Jeszcze, jeszcze! Puść pan to jeszcze raz!
Czwartego z kolei wieczoru pokazy filmowe przeniosły się na rozległe klepisko w pobliżu domu rodziny Sima. Wszyscy żołnierze i oficerowie oraz ich rodziny zasiedli na „złotych", honorowych miejscach, wioskowi notable zajęli „srebrne" rzędy za nimi, a zwykli obywatele stali z tyłu, zajmując „żelazne" oraz „miedziane" miejsca stojące. Za wysoko zawieszoną płachtą białej tkaniny znajdował się stawek pełen lotosów i rzęsy wodnej, a nad nim stali bądź siedzieli starcy i kaleki, którzy mieli widok na film od tyłu i przy okazji mogli obserwować pozostałych widzów.
Dzień ten został opisany w Kronice Północno-Wschodniego Gaomi. Wspominając go, dochodzę do wniosku, że nic tego dnia nie działo się zwyczajnie. W południe było gorąco i duszno, słońce miało kolor czarny, ryby w rzece pływały brzuchami do góry, a ptaki spadały z nieba. Młody, energiczny żołnierz, który wkopywał w ziemię pale do zawieszenia ekranu, nagle dostał skrętu kiszek; wił się na ziemi z bólu, a z ust sączyła mu się zielonkawa ciecz – to z pewnością nie było normalne. Dziesiątki purpurowych węży w żółte wzory sunęły jeden za drugim główną ulicą – to też nie było normalne. Białe żurawie z bagien całymi stadami obsiadły drzewa mydlane przed wejściem do wioski, gałęzie pękały pod ich ciężarem, wszędzie wirowało pełno białego pierza, trzepocących skrzydeł, szyj długich jak węże, sztywnych i prostych nóg – to wszystko nie było normalne. Zhuang Zuch, najsilniejszy chłop w całej wiosce, wrzucił do stawu dziesięć kamiennych wałków do łuskania ryżu – to też nie było normalne. Wczesnym popołudniem pokazali się jacyś zmęczeni podróżą przybysze z obcych stron, usiedli nad Rzeką Wodnego Smoka i jedli placki cienkie jak z papieru, zagryzając marchewkami. Zagadnięci, skąd pochodzą, odpowiedzieli, że z Anyangu, a zapytani o cel podróży – że chcą obejrzeć film. Na pytanie, skąd wiedzą, że u nas się pokazuje filmy, odrzekli, że dobre wieści rozchodzą się szybciej, niż wieje wiatr – to też nie było całkiem normalne. Matka opowiedziała nam dowcip o głupim zięciu, czego nigdy przedtem nie robiła i to też nie było normalne. O zachodzie słońca niebo stało się pełne ognistych chmur, które nieustannie zmieniały barwy, co nie było normalne. Woda w Rzece Wodnego Smoka czerwieniła się jak krew, co też nie było normalne. O zmierzchu komary zbiły się w wielkie stado i niczym czarna chmura unosiły się nad klepiskiem – i to też nie było normalne. Białe, późno kwitnące lotosy na powierzchni stawu w czerwonym blasku zachodzącego słońca przypominały niebiańskie duchy, co też nie było normalne. W mleku mojej kozy wyczułem posmak krwi i to było najbardziej nienormalne ze wszystkiego!
Po wieczornej porcji mleka pobiegliśmy jak wicher z Simą Liangiem na wielkie klepisko – przyciągał nas film. Biegliśmy na spotkanie zachodzącego słońca, twarzami ku wieczornej zorzy. Szukaliśmy wzrokiem kobiet niosących na ramionach ławki i prowadzących dzieci oraz starców o laskach – między nich najłatwiej się wepchnąć. Ślepiec Xu Xian'er o ochrypłym, charyzmatycznym głosie, który żył ze śpiewu i żebractwa, kuśtykał przed nami zgarbiony, macając drogę długą bambusową laską. Właścicielka straganu z olejem, Stara Jin o jednej piersi, spytała go:
Читать дальше