Babbitt wzruszył ramionami, wykrzywił się do mnie, objął Shangguan Niandi i odszedł z nią do innego stołu, wznosić kolejne toasty. Kelnerzy wnieśli wazę pełną zupy, w której pływały rozbełtane pasma żółtka i coś, co przypominało włosy trupa. Mali biesiadnicy, naśladując dorosłych sąsiadów przy stole obok, nabierali zupę białymi porcelanowymi łyżkami, starając się, by była jak najgęstsza i mieszali zamaszyście, chlapiąc na wszystkie strony. Potem dmuchali na łyżki i pili po odrobinie. Sima Liang szturchnął mnie.
– Wujaszku, spróbuj trochę. To naprawdę dobre, nie gorsze od koziego mleka – powiedział.
– Nie, nie będę tego jadł – odparłem.
– No to chociaż usiądź, wszyscy się na ciebie gapią.
Potoczyłem dokoła wyzywającym spojrzeniem. Nikt na mnie nie patrzył, Sima Liang minął się z prawdą. Ze środka każdego stołu buchała para, unosząc się aż pod elektryczne lampy, gdzie od gorąca zamieniała się w jeszcze drobniejszą mgiełkę i rozpływała w powietrzu. Na wszystkich blatach panował straszliwy bałagan, talerze i kieliszki walały się, gdzie popadnie; rysy twarzy gości zacierały się i rozmywały, woń alkoholu działała oszołamiająco. Małżeństwo Babbittów zajęło już z powrotem swoje miejsca przy stole. Zauważyłem, że Niandi pochyla się ku Zhaodi i szepcze jej coś do ucha. O czym mówi? Czy ma to jakiś związek ze mną? Zhaodi pokiwała głową, Niandi odsunęła się i na powrót przybrała swoją dystyngowaną postawę. Nabrała łyżką zupy, zwilżyła usta i wypiła elegancko. Znała Babbitta ledwie od miesiąca, a już stała się kimś zupełnie innym. Przyznaj się, wielka damo, czyż miesiąc temu nie siorbałaś kleiku jak wszyscy? Czy nie smarkałaś głośno i nie plułaś na ziemię? Niandi budziła we mnie odrazę, ale jednocześnie podziwiałem ją – tak szybko zmienić swoje zachowanie, jak tego dokonała? Nie mogłem się nadziwić. Kelnerzy wnieśli główne dania: pierożki i makaron, taki jak ten, który przyprawił mnie niegdyś o utratę apetytu, a do tego jakieś kolorowe ciastka. Zdecydowanie nie mam ochoty opisywać, w jaki sposób jedzono to wszystko. Byłem udręczony i głodny. Matka i moja koza na pewno już niecierpliwie czekały. Czemu więc jeszcze nie poszedłem do domu? Nie zrobiłem tego tylko dlatego, że po przemówieniu Simy Ku i po przyjęciu Babbitt zamierzał urządzić kolejny pokaz techniki i kultury Zachodu. Wiedziałem, że pokaże nam film, czyli powstające z udziałem elektryczności ruchome obrazy ludzi, które wyglądają jak żywe. Tak przynajmniej mówiła Druga Siostra, gdy zapraszała naszą matkę na przyjęcie weselne. Matka opowiadała, że dwadzieścia lat wcześniej coś podobnego pokazywali Niemcy, którzy reklamowali jakieś nawozy swojej produkcji. Twierdzili, że gdy posypać ziemię tym białym proszkiem, wzrosną plony, ale nikt im nie wierzył. W naszej wsi zawsze nawożono obornikiem, a darmowe próbki nawozu od Niemców ludzie powrzucali do stawu. Gdy nadeszło lato, lotosy w stawie rozrosły się jak szalone – miały długie łodygi i liście jak kamienie młyńskie, grube i mięsiste, lecz kwiatów było jak na lekarstwo. Ludzie byli uradowani, że nie dali się nabrać – widać Niemcy chcieli nam tylko zaszkodzić, bo co to za nawóz, który daje wielkie liście, ale nie daje kwiatów i owoców? Trucizna i tyle.
Przyjęcie wreszcie dobiegło końca. Wbiegli kelnerzy z ogromnymi koszami i uwijając się jak w ukropie, zbierali kieliszki i talerze, ładując je z brzękiem do koszy, gdzie zamieniały się w potłuczone skorupy. Specjalna grupa żołnierzy przybiegła im na pomoc – każdy z nich zwijał ze stołu jeden obrus i wybiegał z nim jak z workiem. I znów kolej na kelnerów – błyskawicznie porozkładali świeże obrusy, po czym wnieśli owoce: winogrona i ogórki, arbuzy i soczyste gruszki. Podano też coś, co nazywano brazylijską kawą – płyn koloru oleju ze słodkich ziemniaków, o dziwnym zapachu. Pito wielkie ilości, dzbanek za dzbankiem, kubek za kubkiem. Goście, dręczeni czkawką, siedząc spokojnie, ze ściągniętymi w ryjek wargami sączyli powoli kawę, w skupieniu i ostrożnie, jakby popijali chińskie lekarstwo.
Żołnierze wnieśli kwadratowy stół, na którym ustawili jakąś maszynę, przykrytą czerwoną płachtą. Sima Ku klasnął w dłonie i oznajmił:
– Uwaga, zaraz zacznie się film! Drodzy przyjaciele, powitajmy najpierw serdecznie pana Babbitta, który za chwilę pokaże nam kolejny cud techniki!
Zerwał się huragan oklasków. Babbitt wstał i ukłonił się zebranym, następnie podszedł do kwadratowego stołu i ściągnął czerwoną płachtę. Oczom wszystkich ukazała się owa zdumiewająca, cudowna maszyna w całej swojej groźnej krasie.
Palce Babbitta dłuższą chwilę poruszały się żwawo wśród mnóstwa lśniących kółek, małych i dużych, aż z trzewi maszyny wydobyło się głośne buczenie. Nagle promień białego światła przeciął powietrze jak nóż i padł na zachodnią ścianę kościoła. Wybuchły radosne okrzyki, rozległ się rumor przesuwanych krzeseł. Wszyscy zwrócili się w stronę białego światła, które padło na twarz Jezusa z daktylowego drewna, dopiero co odkopanego i przybitego na nowo do krzyża. Święty wizerunek był już całkowicie zatarty, górną część rzeźby zarastał żółtawy grzyb, zwany „zielem nieśmiertelności". Babbitt jako żarliwy chrześcijanin nalegał na ślub w kościele. W dzień zarośnięte grzybem oczy Jezusa czuwały nad jego ceremonią ślubną, a wieczorem, gdy skierował na nie snop elektrycznego światła, znad warstwy porostu uniosła się biała mgiełka. Promień powędrował niżej, schodząc z twarzy Jezusa na jego tors, z torsu na brzuch, z brzucha na zakryte przez chińskiego rzeźbiarza liściem lotosu intymne partie ciała, a stamtąd na stopy. W końcu trafił w rozwieszony na szarej ścianie prostokąt z białego płótna, obramowany szeroką czarną obwódką. Drgając, promień skurczył się tak, by zmieścić się wewnątrz obwódki. Drżał jeszcze przez chwilę, wyskakując poza biały prostokąt, wreszcie stanął w miejscu. W tym momencie maszyna wydała dźwięk podobny do bębnienia kropli deszczu, spływających obficie z dachu na ziemię.
– Zgasić lampy! – krzyknął Babbitt.
Wiszące na krokwi żarówki zgasły z głośnym pyknięciem. Nagle pogrążyliśmy się w ciemności, a biały promień z diabelskiej maszyny Babbitta zajaśniał jeszcze mocniej. Stada maleńkich muszek tańczyły, a biała ćma trzepotała zawzięcie skrzydłami, kręcąc się wewnątrz mlecznej smugi; na płóciennym prostokącie natychmiast pojawił się jej wielokrotnie powiększony cień o wyraźnych konturach. W mroku rozległy się okrzyki entuzjazmu; ja także odruchowo wydałem zdumione „Oooo!".
Nareszcie zobaczyłem „ruchomy obraz"! Nagle na drodze białego promienia pojawiła się czyjaś głowa. Była to głowa Simy Ku – światło przeświecało mu przez małżowiny uszne, widać było krążącą w żyłkach krew. Głowa obróciła się twarzą w stronę źródła promienia; oblicze Simy było płaskie i białe, jak zrobione z przezroczystego papieru. Na prostokątnej płachcie ukazał się wielki, podłużny kształt. W ciemności znowu rozległy się okrzyki zachwytu, do których ja także się dołączyłem.
– Proszę siadać! Proszę siadać! – pokrzykiwał zniecierpliwiony Babbitt.
W snopie światła mignęła czyjaś biała, chuda ręka; głowa Simy Ku znikła. Ściana wydała serię trzasków i huków, a na mlecznym prostokącie zatańczyły czarne plamy i rysy, jakby ktoś strzelał do niego z pistoletu. Z wiszącej na ścianie obok czarnej skrzynki popłynęła muzyka – brzmienie przypominało trochę dwustrunowy huqin, a trochę róg suona. Dźwięk był płaski jak wyciskane przez sito spłaszczone, nieskończenie długie wstążki fasolowego makaronu.
Читать дальше