Gdy zawędrował do dzielnicy Piaszczyste Wzgórza, odkrył, że miejski wydział kultury postawił tam dwa pomniki. Jeden z nich upamiętniał siedemdziesięciu siedmiu męczenników, którzy zostali pogrzebani żywcem przez obszarników, a drugi – bohaterską śmierć Shangguana Dou i Simy Wielkozębego w walce z niemieckimi imperialistami. Jintong poczuł zawrót głowy, próbując rozszyfrować klasyczną chińszczyznę napisów na pomnikach. Grupka młodzieży, na oko studentów, tłoczyła się wokoło, dyskutując z ożywieniem; po chwili ustawili się do grupowego zdjęcia. Aparat trzymała dziewczyna w szaroniebieskich spodniach, opinających ciasno jej uda i pośladki, rozszerzających się ku dołowi na kształt kielichów powoju. Dół nogawek był zapiaszczony, a na kolanach ziały poszarpane dziury, jakby wygryzione przez psa. Miała na sobie też ogromny, niezwykle luźny golf w kolorze złotej żółci, obwisły pod pachami niczym skóra na krowiej szyi; na jej piersi wisiała plakietka z wizerunkiem Mao, która ważyła co najmniej pół funta. Na sweter swobodnie narzuciła kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Pochyliła się, wypinając pośladki niczym defekujący koń.
– Okej! – rzuciła. – A teraz nie ruszać się! Nie ruszać się! – poleciła i rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby pstryknąć zdjęcie. Dostrzegła Jintonga, wciąż wystrojonego w ubiór, który dostał od Starej Jin, przypatrującego jej się z daleka. Dziewczyna powiedziała coś do niego w obcym języku. Nic nie zrozumiał; domyślił się, że dziewczyna sądzi, iż jest cudzoziemcem.
– Mów do mnie po chińsku, panienko, bo nie rozumiem! – rzekł.
Dziewczyna spojrzała na niego z wielkim zaskoczeniem, którego przyczyną był zapewne jego wyraźny, miejscowy akcent. Przybyszowi z obcego kraju, odległego o dziesiątki tysięcy li, z pewnością nie było łatwo nauczyć się dialektu używanego w Północno-Wschodnim Gaomi! Wyobraziwszy sobie, co dziewczyna mogła o nim pomyśleć, Jintong nie mógł się powstrzymać od westchnienia podziwu dla cudzoziemca, który naprawdę posiadłby tę umiejętność. A przecież byli tacy! Na przykład szósty zięć rodziny Shangguan, Babbitt. No i pastor Malloy, który był od niego jeszcze lepszy.
– Proszę pana, czy mógłby pan zrobić nam zdjęcie? – spytała dziewczyna z uśmiechem.
Shangguan Jintong, oczarowany jej młodością i witalnością, od razu zapomniał o swoim kiepskim położeniu i naśladując cudzoziemców oglądanych w telewizji, wzruszył ramionami i zrobił dziwną minę – wyszło to bardzo naturalnie. Przyjął od niej aparat, a dziewczyna pokazała mu przycisk, który ma nacisnąć.
– Okej! – oznajmił, dodając kilka słów po rosyjsku.
To był świetny pomysł – dziewczyna zerknęła na niego z jeszcze większym zainteresowaniem, po czym pobiegła z powrotem przed pomnik i przytuliła się do ramienia jednego z kolegów. Jintong spojrzał w wizjer i obciął jak toporem wszystkich towarzyszy dziewczyny, pozostawiając w kadrze tylko ją. Pstryk! Okej! Po paru minutach stał samotnie pod pomnikiem, odprowadzając młodych wzrokiem. W powietrzu wciąż unosił się aromat młodości – Jintong chciwie wciągał go nozdrzami. W ustach czuł gorzki posmak, jakby zjadł niedojrzałą persymonę; miał zesztywniały język i brzuch pełen poczucia krzywdy.
Stał długo, opierając się ręką o pomnik, zagłębiając się coraz bardziej w lepkim mule fantazji i gdyby żona jego siostrzeńca, Geng Lianlian, nie przybyła mu w porę na ratunek, usechłby pewnie tu, na marmurowych stopniach, niczym martwy ptak.
Geng Lianlian przybyła prosto z gwarnego miasta na trójkołowym motocyklu koloru trawiastej zieleni. Jintong nie miał pojęcia, czemu zatrzymała się akurat tutaj, przed pomnikiem. Gdy podziwiał jej piękną figurę, spytała z wahaniem:
– Jesteś może moim wujem, Shangguanem Jintongiem?
Wstydliwy rumieniec zdradził jego tożsamość.
– Jestem Geng Lianlian, żona Hana Papugi. Wiem, że opowiada o mnie straszne rzeczy, jakbym była jakąś wściekłą tygrysicą. Jintong kiwnął głową, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając.
– Słyszałam, że Stara Jin wywaliła cię na ulicę. To nic nie szkodzi, bo właśnie dzisiaj chciałam cię przyjąć do naszego Wschodniego Centrum Ptaków. Nie musisz nawet pytać o pracę, pensję i inne udogodnienia – jestem pewna, że będziesz zadowolony.
– Kiedy ja się do niczego nie nadaję. Nic nie potrafię.
– Znajdziemy ci coś, do czego tylko ty się nadasz – rzekła Geng Lianlian z uśmiechem.
Shangguan Jintong chciał jeszcze wygłosić parę skromnych zdań, lecz Lianlian złapała go za rękę.
– Chodźmy już, wujaszku. Cały dzień kręciłam się po ulicach, szukając ciebie.
Zaprosiła Shangguana Jintonga do przyczepy motocykla, gdzie siedziała ogromna ara, uwiązana łańcuszkiem za nogę. Ptak spojrzał na Jintonga, otworzył szeroko wielki dziób i zaskrzeczał ochryple. Geng Lianlian pogłaskała go i zręcznymi palcami odczepiła łańcuszek.
– Stary Żółcieniu, leć do domu i powiedz szefowi, że wujek zaraz przyjedzie.
Papuga niezgrabnie wyskoczyła na krawędź przyczepy, a potem na piaszczysty grunt. Przebiegła kilka chwiejnych kroczków jak mały chłopiec, rozpostarła sztywno skrzydła, zatrzepotała nimi i wreszcie wzbiła się w powietrze. Wzleciała na kilka metrów w górę, zawróciła i okrążyła motocykl.
– Leć wreszcie, staruszku, nie popisuj się. W domu dostaniesz nagrodę!
Ara zaskrzeczała radośnie i odleciała na południe, muskając wierzchołki drzew.
Lianlian drgnęła, uruchamiając maszynę, wskoczyła na siodełko, pokręciła dłońmi na uchwytach kierownicy. Motocykl ruszył z warkotem. Pęd powietrza rozwiewał fryzurę Geng Lianlian i potargane włosy Shangguana Jintonga. Jadąc nową asfaltową drogą, zbliżali się błyskawicznie do podmokłych rejonów.
Wschodnie Centrum Ptaków zajmowało teren o powierzchni dwustu mu, ogrodzony żelazną siatką. Głównego wejścia strzegła wspaniała brama, przypominająca łuk triumfalny, w której stało dwóch strażników ze skrzyżowanymi na piersiach wojskowymi pasami i zabawkowymi pistoletami u bioder. Gdy Geng Lianlian przejeżdżała obok, zasalutowali jej z przesadną gorliwością, wyraźnie na pokaz.
Tuż za bramą wznosiło się sztuczne wzgórze, zbudowane z kamieni znad jeziora Taihu, a przed nim fontanna i staw ze sztucznymi żurawiami, które wyglądały całkiem jak prawdziwe, tyle że się nie poruszały. Stary Żółcień przycupnął nad stawem i popijał wodę. Na widok Lianlian poderwał się i nieporadnie podążył za nią.
Han Papuga, w białych rękawiczkach, wystrojony jak klaun z cyrku, wybiegł z pobliskiego budynku przez wiszącą w drzwiach zasłonę z koralików.
– Wreszcie nam się udało cię tu sprowadzić, wujku. Mówiłem ci kiedyś, że gdy tylko zacznę do czegoś dochodzić, zabiorę się do spłacania długów – mówił, wymachując lśniącą, srebrzystą pałeczką. – Niebiosa są wielkie, ziemia rozległa, lecz dobroć mojej babki największa ze wszystkiego. Dlatego to babcia jest moim pierwszym wierzycielem. Dobrze wiem, że nie ucieszyłaby się specjalnie ani z worka pełnego wieprzowiny, ani ze szczerozłotej laski. Ale dobra praca dla jej syna – oto co sprawi jej prawdziwą radość!
– Już wystarczy, nie gadaj tyle – przerwała mu Lianlian tonem zwierzchnika przemawiającego do podwładnego. – Jak idzie tresura gwarka? Obiecałeś doprowadzić sprawę do końca!
– Bądź spokojna, żonko! – Han Papuga skłonił się aż do ziemi, naśladując klauna. – Gwarantuję ci, że będzie śpiewał dziesięć melodii i witał gości najczystszym językiem ogólnonarodowym niczym najlepszy spiker telewizyjny!
Читать дальше