– W domu wszystko dobrze? – spytała.
Odwróciłem się i spojrzałem na podobne do motyli kwiaty powoju, obrastające karabin przeciwczołgowy, czując wzbierający gniew. Zmieniła nazwisko i śmie jeszcze zadawać takie pytania!
– Miałeś przed sobą świetlaną przyszłość – powiedziała. – Byliśmy z ciebie dumni. Ale Laidi wszystko zepsuła. Oczywiście, nie można za wszystko winić tylko jej. Głupota matki…
– Jeśli nie masz mi nic więcej do powiedzenia – odparłem – zgłoszę się do kurzej fermy.
– Oho, widzę, że zhardziałeś przez ostatnie lata! Cieszy mnie to. Shangguan Jintong ma już dwadzieścia lat, czas zaszyć na dobre dziurę na tyłku [26] Chodzi o pęknięcie w dziecięcych spodniach, ułatwiające załatwianie potrzeby fizjologicznej.
i oduczyć się ssania.
Zarzuciłem sobie pościel na plecy i ruszyłem w kierunku fermy.
– Stój! Nie zrozum mnie źle. Ostatnio nie układało nam się najlepiej. Ciągle nas oskarżali o prawicowe odchylenia. Nie mieliśmy wyboru.
Wyjęła z kieszeni skrawek papieru, wyciągnęła długopis z małej torebki, którą miała na szyi i napisała na kartce parę słów.
– Idź, poszukaj kierowniczki Long i daj jej to – rzekła, wręczając mi kartkę.
– Jeśli masz jeszcze coś do powiedzenia, mów teraz – rzuciłem, przyjmując papierek.
Zawahała się.
– Musisz wiedzieć, że wiele nas kosztowało, mnie i Lu, dorobienie się tej pozycji, którą mamy teraz. Prosimy cię, żebyś postarał się nie przysparzać nam kłopotów – powiedziała. – Prywatnie mogę ci pomagać, ale publicznie…
– Daj spokój. Zmieniłaś nazwisko, nie masz już nic wspólnego z rodziną Shangguan. Nie znam cię i nie potrzebuję twojej prywatnej pomocy.
– Świetnie! Przy okazji powiedz matce, że Lu Shengli ma się dobrze.
Nie zwracając dłużej uwagi na Ma Ruilian, poszedłem dalej wzdłuż zardzewiałego, dziurawego, symbolicznego parkanu, który nie stanowiłby przeszkody dla krowy chcącej paść się wśród wraków uzbrojenia i skierowałem się w stronę śnieżnobiałych zabudowań kurzej fermy. Byłem bardzo zadowolony ze swojego zachowania przed chwilą. Czułem się, jakbym odniósł piękne zwycięstwo. Do diabła z wami, Ma Ruilian i Li Du. Do diabła z wami, zardzewiałe lufy, sterczące niczym żółwie szyje, do diabła z podwoziami moździerzy, niech szlag trafi osłony ciężkich karabinów maszynowych i skrzydła bombowców. Skręciłem przy kępie zielsk wielkich jak drzewa i znalazłem się przed dwoma rzędami budynków krytych czerwoną dachówką. W przestrzeni między nimi rozpięto białą sieć, wewnątrz której przechadzały się leniwie tysiące białych kur. Na wysokiej grzędzie siedział olbrzymi kogut ze szkarłatnym grzebieniem, niczym król pilnujący wielkiego haremu i piał donośnie. Od gdakania kur można było dostać pomieszania zmysłów.
Podałem kartkę od Ma Ruilian jednorękiej kierowniczce Long. Po jej twarzy o chłodnym wyrazie widać było, że jest osobą niezwykłą.
– Przyszedłeś w samą porę, chłopcze – powiedziała, przeczytawszy kartkę. – Oto twoje codzienne obowiązki: rano sprzątasz kurze odchody i zanosisz do chlewni, potem z tamtejszej fabryki paszy przynosisz karmę dla kur. Po południu razem z Qiao Qisha, która zaraz się tu zjawi, zanosicie całodzienną produkcję jaj do administracji, a potem idziecie do spichlerza i przynosicie stamtąd paszę dla kur na następny dzień. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem – odpowiedziałem, wpatrując się w jej pusty rękaw.
– W pracy u nas obowiązują dwie zasady – rzekła surowo, zauważywszy moje spojrzenie. – Po pierwsze, żadnego bumelanctwa. Po drugie, żadnych kradzieży żywności.
Księżyc świecił pięknie tamtej nocy, gdy leżałem na starych kartonowych pudłach w ciasnym składziku obok sali sypialnej, należącej do kurzej fermy. Niemilknące ani na chwilę pogdakiwania kur nie pozwalały mi zasnąć. Obok mieściła się sypialnia robotnic pracujących przy hodowli kur; słyszałem ich chrapanie przez cienką ścianę. Z chrapaniem mieszał się głos jakiejś kobiety, mówiącej przez sen. Przez szklane okno i szpary w drzwiach sączyło się zimne światło księżyca, oświetlając ideogramy wydrukowane na pudłach: „Szczepionki dla kur", „Przechowywać w suchym, nienasłonecznionym miejscu", „Uwaga, szkło!", „Ostrożnie", „Nie ściskać", „Nie odwracać". Plamy księżycowego światła przesuwały się powoli. Z letnich pól dobiegał warkot traktorów marki Czerwony Wschód. Brygada traktorzystów dzień i noc orała dziewiczą ziemię.
Poprzedniego dnia matka odprowadziła mnie do wyjścia z wioski, trzymając na rękach dziecko Laidi i Hana Ptaszka.
– Jintong – powiedziała – jest takie stare porzekadło: im większy trud i cierpienie, tym mocniej trzeba zacisnąć zęby i żyć dalej. Pastor Malloy, który przeczytał całą Biblię od deski do deski, mówił, że do tego się wszystko sprowadza. Nie martw się o mnie, twoja matka jest jak dżdżownica – do przeżycia wystarczy jej ziemia.
– Będę oszczędzał ziarno mamo, i przynosił ci do jedzenia.
– Pod żadnym pozorem nie rób tego. Matce wystarczy, że wy macie pełne żołądki.
– Mamo, Zaohua nauczyła się tego… rzemiosła… – powiedziałem, kiedy doszliśmy nad Rzekę Wodnego Smoka.
– Czy przez ostatnie kilkadziesiąt lat którakolwiek kobieta z rodu Shangguan posłuchała czyjejś rady? – rzekła matka bezradnie.
Późną nocą w kurniku rozległ się wrzask całego stada ptaków. Wstałem czym prędzej i przykleiłem twarz do szyby; pod podartą siecią tłum białych kur kotłował się niczym spienione bałwany. W kryształowym jak woda blasku księżyca ogromny lis o zielonkawej sierści skakał pośród ptaków, przypominając łopoczącą wstęgę z zielonego jedwabiu. Kobiety pokrzykiwały nerwowo za ścianą i na wpół rozebrane wyskoczyły na zewnątrz. Na czele biegła jednoręka kierowniczka Long z czarnym pistoletem typu „kurza nóżka" w dłoni. Lis skradał się pod murem z wielką, tłustą kurą w pysku. Kurza noga ciągnęła się po ziemi. Kierowniczka Long oddała strzał; ogień błysnął w lufie. Lis stanął jak wryty, kura upadła na ziemię.
– Trafiony! – krzyknęła jedna z robotnic.
Lis spokojnie obrzucił wszystkie kobiety spojrzeniem kryształowych oczu; światło księżyca oświetliło bardzo dokładnie jego pysk – bez wątpienia malował się na nim kpiący uśmieszek. Robotnice były zdumione tym szyderczym grymasem. Kierowniczka Long bezsilnie opuściła rękę trzymającą pistolet, po chwili jednak zmobilizowała się i wystrzeliła znowu. Kule trafiły w ziemię, wzbijając tuman kurzu, bardzo daleko od lisa, a znacznie bliżej kobiet. Lis podniósł kurę i bez pośpiechu przeszedł między prętami stalowej furty.
Osłupiałe kobiety odprowadziły go wzrokiem. Lis zniknął na cmentarzysku wojennych wraków, rozpływając się w powietrzu niczym kłąb zielonego dymu, pośród bujnych traw i błyskających w świetle księżyca błędnych ogników – w prawdziwym lisim raju.
Następnego ranka z ciężkimi powiekami ciągnąłem do chlewni wózek pełen kurzych odchodów. Gdy skręciłem w wąską dróżkę przy cmentarzysku, usłyszałem czyjeś wołania. Odwróciłem się i zobaczyłem dziewczynę – prawicowca Qiao Qisha, biegnącą zwinnie w moją stronę.
– Kierowniczka mi kazała ci pomóc – rzekła obojętnie.
– No to pchaj z tyłu, a ja pociągnę.
Dróżka była wąska. Dwa koła wózka często utykały w miękkiej, błotnistej ziemi. Za każdym razem musiałem się odwracać i podnosić wózek, a następnie ciągnąć ciężki pojazd z całej siły, podczas gdy ona wciąż pchała go z wielkim mozołem. Gdy już udawało nam się ruszyć wózek z miejsca, zanim odwróciłem się z powrotem, spoglądała na mnie. Jej zdumiewające czarne oczy, długi, biały nos, meszek nad górną wargą i kształtny podbródek oraz zagadkowy wyraz twarzy przywodziły na myśl lisa, który zakradł się do kurnika wczorajszej nocy. Jej spojrzenie rozświetliło jakiś ciemny zakątek w moim umyśle. Z kurzej fermy do chlewni było ponad pięć li. Po drodze trzeba było minąć dół na kompost, używany przez brygadę uprawy warzyw. Moja była nauczycielka Huo Lina z ładunkiem gnoju przeszła obok nas. Jej szczupła talia, zgięta pod wielkim ciężarem, wyglądała, jakby miała złamać się w pół. Na fermie świń dostawę świeżych kurzych odchodów przyjęła od nas moja była nauczycielka muzyki, Ji Jadeitowa Gałązka. Wrzuciła maź o kwaśnym odorze do świńskiego koryta.
Читать дальше