– Nauczyłaś się tego w akademii medycznej? – spytał Jintong.
– Tak jest – potwierdziła z uśmiechem. – Tam nauczyłam się kraść jajka!
Gdy zważono skrzynki, nie tylko nie odkryto żadnych braków – ładunek okazał się nawet cięższy o jednego lianga.
Uprawiali sztuczki z jajkami jeszcze przez dwa tygodnie, po których nastąpił nieubłagany koniec. Nadeszła połowa lata i rzęsiste deszcze – czas zmiany upierzenia kur i gwałtowny spadek produkcji jaj. Pewnego dnia, wioząc półtorej skrzynki jajek, oboje zatrzymali się w stałym miejscu i przeszli przez ociekający deszczem płot. Dojrzałe pędy bylicy były pełne nasion; nad wrakami unosiła się przypominająca dym wilgotna mgła. Rdza wydzielała intensywną woń, podobną do zapachu krwi. Na jednym z kół czołgu siedziała żaba; jej szmaragdowa, lepka skóra wydała się Jintongowi złowróżbna. Kiedy Qiao Qisha wstrzyknęła mu zawartość jajka do ust, poczuł mdłości.
– Te dzisiejsze jajka są jakieś nieświeże i zimne – rzekł, trzymając się ręką za gardło.
– Za parę dni tych nieświeżych i zimnych też nie będzie. Kurtyna opadnie, skończą się nasze występy…
– Zgadza się. Kury zmieniają pióra…
– Hm, głuptas z ciebie – rzekła Qisha. – Albo intuicja ci coś podpowiada. Na mój temat.
– Na twój temat? – Jintong pokręcił głową. – Cóż by mi miała podpowiadać intuicja na twój temat?
– Nieważne. W waszej rodzinie jest już wystarczająco dużo zamieszania, nie chcę się dokładać.
– Twoje słowa są jak chmury na górskim szczycie. Zgubiłem się – odparł Jintong.
– Czemu nigdy nie pytałeś o moje pochodzenie? – spytała.
– Nie zamierzam się z tobą żenić, dlaczego miałbym cię pytać o takie rzeczy?
Zaniemówiła na chwilę, po czym uśmiechnęła się.
– Jak to u potomka Shangguanów – zawsze coś się czai między wierszami! Czy musisz chcieć się ze mną żenić, żeby pytać o pochodzenie?
– Owszem, tak właśnie uważam. Moja nauczycielka, Huo Lina, mówiła, że niegrzecznie jest pytać dziewczynę o pochodzenie bez ważnej przyczyny – wyjaśnił Jintong.
– Masz na myśli tę, która nosi gnój?
– Świetnie zna rosyjski.
– Słyszałam, że byłeś u niej prymusem – rzekła Qiao Qisha, uśmiechając się ironicznie.
– Chyba tak – przyznał Jintong.
Qiao Qisha w odpowiedzi popisała się długim monologiem po rosyjsku, wypowiedzianym z najczystszym akcentem; Jintong wyraźnie nie nadążał.
– Zrozumiałeś wszystko? – spytała, wpatrując się w niego czarnymi oczami.
– Hmm… Zdaje się, że to była jakaś smutna legenda o małej dziewczynce…
– Prymus pani Huo Lina nie potrafi dać z siebie więcej? Trójnogi kot, szmaciany tygrys, papierowa lampa, haftowana poduszka!
Dziewczyna wzięła cztery napełnione wodą jajka i odeszła rozczarowana.
– Uczyłem się u niej tylko półtora roku – bronił się Jintong. – Za wiele ode mnie wymagasz!
– Ależ niczego od ciebie nie wymagam!
Wilgotne zarośla bylicy, przez które się przedzierała, zmoczyły jej ubranie. Pełne piersi, zaokrąglone dzięki zjedzonym ostatnio sześćdziesięciu ośmiu jajkom, stały się bardziej widoczne pod mokrą bluzką. Zupełnie nie pasowały do szczupłej, niemal kościstej sylwetki. Serce Jintonga napełniło się słodyczą i melancholią. Poczucie, że to się łączy z tą piękną prawicową dziewczyną, wpełzało mu do umysłu niczym długa kolumna maszerujących mrówek. Odruchowo wyciągnął ku niej rękę, lecz ona schyliła się zręcznie i wśliznęła do otworu w siatce. Jintong usłyszał ponury śmiech kierowniczki Long, dochodzący z przeciwnej strony parkanu.
Kierowniczka Long obracała w dłoni jedno z napełnionych wodą jajek, a Shangguan Jintong stał na drżących nogach i obserwował jej rękę. Qiao Qisha z hardą miną przyglądała się lufom dział i karabinów, krzyczącym bezgłośnie prosto w mroczne, zachmurzone niebo. Drobny deszczyk zbierał się na jej bladym czole w duże, przejrzyste krople, które spływały rowkami po obu stronach nosa. W oczach dziewczyny Jintong odkrył ten sam obojętny spokój, który pojawiał się u wszystkich kobiet z rodziny Shangguan, gdy znalazły się w trudnej sytuacji. Domyślał się już co nieco na temat jej pochodzenia, zrozumiał też, dlaczego w czasie tych wszystkich miesięcy wspólnej pracy tak często wypytywała go o jego rodzinę.
– Cóż za talent! – parsknęła szyderczo kierowniczka Long. – Wiadomo, wyższe wykształcenie!
Bez ostrzeżenia zamierzyła się swoją jedyną ręką i wycelowała jajkiem prosto w czoło Qiao Qisha. Skorupka pękła, głowa dziewczyny odskoczyła w tył; jej twarz zalała brudna woda.
– Idziemy do administracji. Zaraz otrzymacie należną wam karę.
– Shangguan Jintong nie ma z tym nic wspólnego – powiedziała Qiao Qisha. – Nic nie mógł zrobić – tyle że na mnie nie doniósł. Ja także nie donosiłam na tych wszystkich, którzy nie tylko wyjadają jajka, ale i kradną kury.
Po dwóch dniach Qiao Qisha odebrano kartki na połowę miesięcznego przydziału ziarna i wysłano do gospodarstwa warzywnego, do noszenia nawozu razem z Huo Lina. Obie kobiety, płynnie mówiące po rosyjsku, często bez powodu wygrażały sobie łopatami i obrzucały się rosyjskimi wyzwiskami. Shangguan Jintong został na kurzej fermie. Zginęła ponad połowa kur, a kilkanaście robotnic przeniesiono do pracy w polu na nocną zmianę. W całym kurniku, niegdyś tak pełnym wrzawy, pracował już tylko on i kierowniczka Long. Opiekowali się kilkoma setkami wyłysiałych ptaków z nagimi, sinymi kuprami. Lis kontynuował nocne napady; walka z nim stała się głównym obowiązkiem kierowniczki i Jintonga.
Pewnej letniej nocy, gdy czarne chmury połknęły księżyc, lis zjawił się po raz kolejny. Nonszalanckim krokiem, z wyłysiałą kurą w pysku, jak zwykle przeszedł między prętami furtki. Kierowniczka Long oddała swoje dwa strzały, które stały się już czymś w rodzaju pożegnalnego rytuału. Stali naprzeciw siebie, nieruchomo, wśród odurzającej woni prochu. Z odległych pól ryżowych wiatr przywiał kumkania żab i okrzyki nocnych ptaków. Przeświecający przez chmury blask księżyca zalał postacie obojga, jakby nasmarował je olejem. Jintong usłyszał warknięcie kierowniczki. Jej twarz wydłużyła się złowrogo, zęby zalśniły mrożącą krew w żyłach bielą, luźne spodnie wydęły się z tyłu jak balon – to musiał być puszysty lisi ogon – kierowniczka Long była lisem! Przerażająca iskra zrozumienia błysnęła w jego umyśle. Ona jest lisicą, a ten lis – jej wspólnikiem! To dlatego zawsze chybiała. Ten zielony gość, który, według Dzikiej Mulicy, nocami, w bladym świetle księżyca zakradał się do jej sypialni, był lisem w ludzkiej postaci. Poczuł intensywną, lisią woń. Patrzył, jak zbliża się do niego z dymiącym pistoletem w dłoni. Wypuścił kij, z krzykiem wbiegł do swojej sypialni i natychmiast oparł się plecami o drzwi. Usłyszał, jak wchodzi do pomieszczenia obok. Była sama w sali sypialnej dla kobiet. Światło księżyca padało na ścianę zbudowaną z desek ze starych skrzyń. Drapała w deski po drugiej stronie ostrymi pazurami, pomrukując cicho. Nagle kierowniczka Long wybiła w ścianie wielką wyrwę i weszła do jego pokoju, kompletnie naga, ponownie w ludzkiej postaci. Po jej utraconym ramieniu pozostała jedynie budząca grozę blizna, przypominająca ciasno związany otwór worka. Jej piersi sterczały twardo niczym stalowe odważniki. Drżąc, padła na kolana przed Jintongiem i objęła go za nogi. Z twarzą zalaną łzami, mamrotała niczym odrażająca starucha:
– Shangguan Jintong… Shangguan Jintong… Zlituj się… Zlituj się nad nieszczęśliwą kobietą…
Читать дальше