Matka była bezsilna. Padła na kolana i złożyła czołobitny pokłon. Następnie poprosiła o pomoc mistrza Ma, wielkiego egzorcystę, który już od dawna nie praktykował swojej sztuki.
Mistrz Ma przyszedł odziany w czarną szatę, z potarganymi włosami, boso; stopy miał pomalowane na czerwono, w ręku trzymał miecz z brzoskwiniowego drewna i ciągle coś niezrozumiale mamrotał. Na widok egzorcysty Shangguan Jintong przypomniał sobie różne zasłyszane historie na jego temat i nagle poczuł się, jakby wypił łyk octu – jego świadomość doznała wstrząsu, w opętanym umyśle otworzyła się szczelina i obraz Nataszy go opuścił. Mistrz miał czerwoną twarz i wyłupiaste oczy; wyglądał złowrogo. Odkaszlnął i splunął flegmą podobną do rzadkiego kurzego stolca. Następnie, wymachując swoim drewnianym mieczem, odtańczył dziwaczny taniec. Kiedy się zmęczył, zbliżył się do miednicy, wyrecytował zaklęcie i splunął do środka, po czym chwycił miecz oburącz i jął mieszać wodę. Po pewnym czasie woda zabarwiła się czerwonawo. Mistrz odtańczył kolejny taniec. Zmęczywszy się, znowu zamieszał w miednicy, aż woda nabrała barwy świeżej krwi. Porzucił miecz i siadł na podłodze zdyszany. Następnie przyprowadził Jintonga i rzekł:
– Spójrz w tę misę i powiedz, co tam widzisz.
Jintong wyczuł aromat leczniczych ziół. Przyjrzał się uważnie spokojnej, czerwonej powierzchni wody. Zdumiał go widok twarzy, którą tam zobaczył. Jak to się stało, że pełen życia Shangguan Jintong zamienił się w tego zwiędłego, pomarszczonego brzydala? – pomyślał ze smutkiem.
– Widzisz coś? – dopytywał się mistrz.
Zakrwawiona twarz Nataszy powoli uniosła się z dna miednicy, zlewając się z odbiciem Jintonga. Natasza zdjęła suknię, pokazała krwawą ranę na piersi i oświadczyła niskim głosem:
– Shangguan Jintong, jesteś taki okrutny!
– Natasza! – krzyknął rozpaczliwie Jintong, zanurzając twarz w miednicy.
Usłyszał, jak mistrz zwraca się do matki i do Laidi:
– Gotowe, możecie go teraz zaprowadzić z powrotem do jego pokoju.
Jintong skoczył na równe nogi i rzucił się na egzorcystę. Po raz pierwszy w życiu kogoś zaatakował. Podniesienie ręki na osobę, która rozmawia z demonami, było aktem ogromnej odwagi – a wszystko to dla Nataszy. Lewą ręką chwycił siwą bródkę egzorcysty i z całej siły pociągnął w dół; usta mistrza zamieniły się w owalny czarny otwór, z którego pociekła Jintongowi na rękę cuchnąca ślina. Na języku mistrza siedziała Natasza, podtrzymując dłońmi piersi i spoglądała z podziwem na Jintonga. Ten po takiej zachęcie jeszcze mocniej pociągnął za bródkę, dołączając prawą rękę. Mistrz Ma zgiął się boleśnie wpół; wyglądał jak sfinks z obrazka w podręczniku geografii. Drewnianym mieczem niezgrabnie ugodził Jintonga w nogę. Ten jednak dzięki Nataszy nie poczuł żadnego bólu, a gdyby nawet poczuł i tak nie rozluźniłby chwytu – w ustach egzorcysty była przecież Natasza. Przeraziła go myśl, co by się stało, gdyby puścił – Natasza zostałaby przeżuta na papkę i zniknęłaby w brzuchu Mistrza Ma. Kiszki egzorcysty były takie brudne! Okazał się złym demonem, który poprzez swoje obrzydliwe magiczne sztuczki krzywdził i zabijał kobiety, diabłem, który zmuszał piękne, małe duszki, żeby kręciły jego młyńskim kołem! Umiał, co prawda, składać gołąbki z papieru, puszczać papierowe łódeczki w misce z wodą, płynąć nimi do Japonii i wracać następnego dnia ze skrzynką japońskich pomarańczy dla teścia – to wszystko było całkiem miłe – więc dlaczego, mistrzu sztuk magicznych, chcesz skrzywdzić moją Nataszę?
– Nataszo, szybko, uciekaj! – krzyczał nerwowo Jintong.
Lecz Natasza wciąż siedziała na języku egzorcysty, głucha na jego wołania. Bródka mistrza stawała się coraz bardziej śliska – spływała na nią krew ze zranionej piersi Nataszy. Jintong przytrzymywał tę brodę uparcie, to jedną ręką, to drugą; obie były czerwone od krwi. Egzorcysta wypuścił drewniany miecz, obiema rękami złapał Jintonga za uszy i pociągnął na boki z całej siły. Jintong mimowolnie otworzył usta; usłyszał okrzyki przestrachu matki i Najstarszej Siostry, jednak nic nie mogło zmusić go do puszczenia brody mistrza. Kręcili się w kółko po podwórku, a matka i Najstarsza Siostra razem z nimi. Nagle Jintong potknął się, co spowodowało, że za późno zmienił rękę – egzorcysta skorzystał z okazji i wgryzł się w wierzch dłoni. Jintong stracił przewagę. Mistrz zaraz poobrywa mu uszy! Dłoń miał już pogryzioną do kości. Jęknął z bólu; ból serca był jednak dużo silniejszy niż ból ciała. Widział jak przez mgłę; zdesperowany, pomyślał o Nataszy. Egzorcysta połknął ją, już pływała w jego sokach trawiennych, a kolczaste ścianki żołądka napierały na nią bezlitośnie. Zamglony świat przed oczyma Jintonga zalała ciemność, czarna niczym brzuch mątwy.
Na podwórze wkroczył Sun Niemowa, który poszedł po flaszkę i właśnie wrócił. Jedno spojrzenie przenikliwych oczu doświadczonego żołnierza wystarczyło, by zorientować się w sytuacji. Spokojnie postawił butelkę pod murem zachodniego skrzydła.
– Ratuj Jintonga! – zawołała matka.
Sun Niemowa błyskawicznie znalazł się za plecami egzorcysty, podniósł oba stołeczki i jednocześnie uderzył nimi w napięte z wysiłku łydki. Mistrz zwalił się na ziemię z łoskotem. Stołeczki zatańczyły w powietrzu i ugodziły go w ręce, uwalniając uszy Jintonga. Następnie, niczym dwie błyskawice, trafiły w ucho i twarz egzorcysty, który wypluł dłoń Jintonga i zwinął się z bólu, po czym chwycił drewniany miecz i zagryzł go w ustach. Sun Niemowa ryknął, egzorcysta zadygotał jak potrząsane sito. Shangguan Jintong, płacząc w głos, chciał znowu rzucić się na mistrza, rozpłatać mu brzuch i uratować Nataszę, lecz matka i Najstarsza Siostra objęły go z całej siły, nie pozwalając mu się ruszyć. Egzorcysta, omijając z daleka przyczajonego tygrysa – Suna Niemowę, uciekł jak niepyszny.
Władze umysłowe Jintongowi powoli wracały, lecz wciąż nie mógł jeść. Matka poszła do szefa okręgu, który natychmiast wysłał umyślnego po kozie mleko. Jintong ciągle leżał na kangu; wstawał jedynie od czasu do czasu na krótki spacer. Miał obojętne, zastygłe spojrzenie. Na samą myśl o Nataszy i jej zakrwawionej piersi strumienie łez tryskały mu z oczu jak strzały. Nie mówił, jedynie od czasu do czasu mamrotał coś do siebie, lecz na widok kogokolwiek milkł natychmiast.
Pewnego mglistego poranka Shangguan Jintong leżał na kangu i patrzył w sufit. Jeszcze przed chwilą wylewał łzy nad zranioną piersią Nataszy; miał zatkany nos i zamęt w głowie. Ogarnęła go gęsta, ciężka senność. Nagle usłyszał krzyk, od którego włosy jeżyły się na głowie. Krzyk dobiegał z pokoju Laidi i głuchoniemego. Senność opuściła go całkowicie; nadstawił ucha, lecz usłyszał tylko brzęczenie. Już miał z powrotem zamknąć oczy, gdy usłyszał kolejny przeraźliwy krzyk, jeszcze bardziej upiorny i przeciągły niż poprzedni. Serce waliło mu w piersi, skóra na głowie napięła się. Wiedziony ciekawością, zwlókł się z łóżka. Na palcach zbliżył się do drzwi wschodniej izby i zajrzał do środka przez szparę. Rozebrany do naga Sun Niemowa, przypominający wielkiego czarnego pająka, oplatał odnóżami miękką, smukłą talię Laidi. Jego usta, przypominające wlot otworu gębowego szarańczy, pokryte białą śliną, przysysały się to do jednego sutka Najstarszej Siostry, to do drugiego. Z długą szyją przerzuconą przez krawędź kangu, zwisająca głową w dół Laidi była blada jak liście białej kapusty. Jej obfite piersi, z którymi Shangguan Jintong zapoznał się niegdyś w oślim korycie, przypominały pożółkłe bułki, gotowane na parze i zwisały martwo z jej żeber. Z brodawek ciekła krew, ramiona i klatkę piersiową pokrywały ślady ugryzień. Sun Niemowa zamienił gładkie, śnieżnobiałe ciało Laidi w coś na kształt śniętej ryby, oskrobanej z łusek. Jej długie nogi leżały rozpostarte szeroko, jak zakute w dyby…
Читать дальше