– Mój Boże, o mało nie umarłam ze strachu!
Dwie ogromne łzy popłynęły po policzkach Simy Ku. Nagle skoczył na równe nogi, prawie uderzając głową w strop grobowca. W jego oczach jaśniały płomienie gniewu.
– Skurwysyny, poobdzieram was ze skóry! – wrzasnął.
– Kochany, nie możesz tam iść! – błagała Cui Fengxian, obejmując go. – Kulawy Yang chce cię zwabić w pułapkę. Nawet ja, długowłosa kobieta, potrafię przejrzeć jego zamiary. Zastanów się. Jeśli pójdziesz tam sam, wpadniesz prosto w jego sieci!
– To co mam zrobić?
– Posłuchaj swojej teściowej. Odejdź daleko, lataj wysoko… Pójdę z tobą, jeśli tylko nie będę dla ciebie ciężarem i nie zawrócę, choćbym miała zedrzeć stopy do krwi!
Sima Ku złapał Cui Fengxian za rękę i powiedział ze wzruszeniem:
– Ja, Sima Ku, jestem prawdziwym szczęściarzem. Spotykam na swojej drodze same naprawdę wspaniałe kobiety. Wszystkie oddają mi swoje serca i pragną dzielić mój los. Czegóż mógłbym więcej chcieć od życia? Nie mogę dalej was krzywdzić. Zostaw mnie, Fengxian. Odejdź i nie szukaj mnie więcej. Nie rozpaczaj, gdy usłyszysz o mojej śmierci. Miałem dobre życie, jestem z niego zadowolony…
Ze łzami w oczach Cui Fengxian skinęła głową. Wyciągnęła z włosów rogowy grzebień i zaczęła delikatnie rozczesywać splątane, przyprószone siwizną włosy Simy Ku, usuwając z nich źdźbła trawy, małe muszelki i owady. Następnie pocałowała go w pobrużdżone czoło wilgotnymi ustami i powiedziała spokojnie:
– Będę na ciebie czekać.
Podniosła koszyk i schylona wyśliznęła się z grobowca, przecisnęła się przez ciernisty gąszcz i opuściła cmentarz. Sima Ku siedział w bezruchu jeszcze długo po tym, jak jej sylwetka zniknęła mu z oczu, spoglądając na oświetlone słońcem, łagodnie kołyszące się gałęzie.
Następnego ranka wypełzł z krypty, pozostawiając broń i poszedł nad Jezioro Białego Konia. Umył się starannie, a potem, niczym turysta – miłośnik dzikiej przyrody, udał się na spacer brzegiem. Rozglądał się tu i tam, rozmawiał z ptakami w zaroślach, ścigał się z dzikimi królikami. Wędrował skrajem bagien, zbierając czerwone i białe kwiaty, zbliżał je do nosa i chciwie wdychał ich zapach. Następnie skręcił na łąki, gdzie podziwiał panoramę złocącej się w promieniach zachodzącego słońca Góry Leżącego Byka. Gdy przechodził przez kamienny mostek nad Rzeką Czarnej Wody, podskoczył kilka razy, jakby sprawdzając jego wytrzymałość. Niewielki most chwiał się i skrzypiał. Sima Ku z psotną miną rozpiął spodnie, spojrzał w dół, zachwycił się tym, co zobaczył, po czym skierował strumień moczu do rzeki. Żółte krople z chlupotem uderzały o wodę, a Sima Ku pokrzykiwał: „Aaa aaa ajajajaaa!" Przeciągłe wołania odbijały się echem wśród pól. Gdzieś na brzegu zaświszczał bat w ręku zezowatego pastuszka. Sima Ku spojrzał w jego stronę, a pastuszek popatrzył na niego. Wpatrując się w siebie nawzajem, obaj zaczęli się śmiać.
– Znam cię, chłopcze – rzekł Sima Ku, chichocząc. – Masz nogi z drzewa gruszy, ręce z drzewa brzoskwiniowego. Razem z twoją matką ulepiliśmy ci ptaszka z błota!
– Pieprzyć twoją matkę! – zaklął obrażony chłopak.
Obelga wywołała zamęt w sercu Simy Ku. Ciężko westchnął, oczy mu zwilgotniały. Pastuszek pogonił batem swoje kozy w stronę purpurowej twarzy zachodzącego słońca, spoglądającej na rzadki las. Jego postać rzucała długi cień. Nagle dźwięcznym, dziecinnym głosikiem zaśpiewał:
– W trzydziestym siódmym roku Japończycy nadciągnęli na środkowe niziny. Najpierw zdobyli most Marco Polo, potem bramę Shanhai. Zbudowali kolej aż do Jinanu. Japońskie diabły strzelały z wielkich dział. Żołnierz Ósmego Szlaku odbezpieczył karabin, wycelował, i paf! Japoński generał leży martwy. Wyciągnął nogi, a dusza pofrunęła w nie bo…
Zanim malec dośpiewał do końca, po policzkach Simy Ku potoczyły się gorące łzy. Przyciskając dłonie do rozpalonych oczodołów, ukucnął na moście.
Obmył twarz z łez rzeczną wodą, strzepnął błoto z ubrania i ruszył powoli wzdłuż brzegu porośniętego różnobarwnymi kwiatami. Zapadał zmierzch; głosy ptaków brzmiały coraz posępniej. Mieszanina kolorów oraz rozmaitość kwiatowych woni, mocniejszych i słabszych, upajały Simę Ku, a gorzkie i ostre zapachy dzikich traw otrzeźwiały go. Poczuł bezmiar Nieba i Ziemi; całe wieki zdawały się mijać z każdą chwilą. Głęboki smutek wypełnił jego myśli. Stada szarańczy składały jaja na szarej ścieżce, biegnącej wzdłuż nasypu, wciskając miękkie odwłoki głęboko w mulistą ziemię; górne połowy ich ciał sterczały pionowo w górę – wyglądały radośnie i boleśnie zarazem. Sima Ku ukucnął, podniósł jednego owada i przyjrzał się jego długiemu, pofalowanemu, zagiętemu odwłokowi. Przypomniały mu się dziecinne lata i jego pierwsza miłość, dziewczyna o wypielęgnowanych brwiach i białej twarzy, kochanka jego ojca, Simy Urny. Najbardziej ze wszystkiego lubił wciskać swój drobny nos w jej pierś…
Przed nim rozciągała się wioska. Wiły się dymy z kominów, czuło się coraz mocniejszą woń ludzi. Zerwał dziką chryzantemę i wciągnął nozdrzami jej zapach, by oczyścić umysł z egoistycznych myśli i okiełznać nieuporządkowane doznania. Następnie pomaszerował w stronę nowo przebitego przejścia w południowym murze swojej rezydencji. Kryjący się w otworze milicjant wyskoczył na drogę, odbezpieczył broń i krzyknął:
– Stać! Dalej wstęp wzbroniony!
– To mój dom – rzekł lodowato Sima Ku.
Milicjant zdębiał, po czym strzelił w powietrze i wrzasnął:
– Sima Ku! Sima Ku przyszedł!
Sima Ku popatrzył za milicjantem, który uciekł, ciągnąc za sobą strzelbę, i wymamrotał:
– Po diabła on tak zasuwa?
Wdychał zapach żółtego kwiatu, nucąc antyjapońską piosenkę pastuszka. Zamierzał zrobić efektowne wejście, lecz jego pierwszy krok trafił w pustkę – wpadł w specjalnie dla niego przygotowany dół-pułapkę, wykopany tuż za przejściem. Cały oddział powiatowej bezpieki, który pełnił straż dzień i noc za murem, wyskoczył na Simę Ku z ukrycia, kierując nań czarne wyloty kilkudziesięciu luf. Zaostrzone bambusowe patyki, wbite w dno pułapki, poraniły mu stopy. Wykrzywiając się boleśnie, pomstował:
– Ludzie, co wam do łba strzeliło? Przyszedłem się poddać, a wy zwabiliście mnie do jakiegoś wilczego dołu!
Główny inspektor służby bezpieczeństwa wyciągnął go z pułapki i zakuł w kajdanki.
– Uwolnijcie rodzinę Shangguan! Człowiek powinien sam odpowiadać za swoje czyny! – oznajmił głośno Sima Ku.
By zaspokoić żądania mieszkańców Północno-Wschodniego Gaomi, publiczny proces miał się odbyć na tym samym placu, gdzie Sima Ku wspólnie z Babbittem zorganizowali niegdyś pierwszy pokaz filmowy na wolnym powietrzu. Na placu, służącym pierwotnie rodzinie Sima jako klepisko do młócenia zboża, wciąż wznosiło się usypane z ziemi, obecnie już ledwie widoczne podwyższenie, na którym Lu Liren niegdyś rozpoczął swoją kampanię reformy rolnej. W ramach przygotowań do przybycia Simy Ku urzędnicy okręgowi wysłali tam oddział milicji z karabinami na plecach i kazali im w nocy poprzedzającej egzekucję wykopać setki metrów sześciennych ziemi i odbudować podium, by wysokością dorównało wałom nad Rzeką Czarnej Wody. Z przodu i po bokach podwyższenia wydrążono rów i napełniono go zieloną wodą, po której pływały tłustawe oka. Następnie władze okręgu wyłożyły tyle pieniędzy, że wystarczyłoby na kupno tysiąca funtów prosa i na odległym o trzydzieści li targu poleciły nabyć dwa wozy gęsto plecionych, złocistożółtych trzcinowych mat, z których zbudowano wielki namiot i oklejono go różnobarwnymi kawałkami papieru, zapisanymi rozmaitymi sloganami o gniewnej lub radosnej treści. Resztę mat rozłożono na podwyższeniu i udrapowano po bokach na podobieństwo złocistych wodospadów. Szef okręgu w towarzystwie naczelnika powiatu przybyli na inspekcję tego miejsca publicznego przesłuchania. Stojąc na gładkiej, przyjemnej dla stóp powierzchni podwyższenia przypominającego scenę operową, spoglądali w dal, na Rzekę Wodnego Smoka, której szarobłękitne fale toczyły się na wschód. Chłodny wiatr od wody wydymał ich ubrania; nogawki i rękawy przypominały grube świńskie jelita. Naczelnik powiatu potarł swój czerwony nos i głośno zwrócił się do stojącego obok szefa okręgu:
Читать дальше