W tym okresie pozowałam wciąż jeszcze w pracowniach i zaprzyjaźniłam się z jedną z modelek, która miała na imię Gizela. Była to dziewczyna wysoka i pięknie zbudowana, o białej cerze, gęstych czarnych włosach, małych, głęboko osadzonych niebieskich oczach i dużych czerwonych ustach. Miała charakter całkiem odmienny od mojego: złośliwa, wyniosła, często się obrażała, a przy tym była praktyczna i interesowna; i może właśnie przez kontrast zbliżyłyśmy się do siebie. Jedynym jej zajęciem było pozowanie, ale ubrana była bez porównania lepiej ode mnie i bynajmniej przede mną nie ukrywała, że dostaje prezenty i pieniądze od mężczyzny, którego przedstawiała jako swego narzeczonego. Pamiętam, że owej zimy chodziła w czarnej kurtce z karakułowymi mankietami i kołnierzem, czego bardzo jej zazdrościłam. Jej narzeczony nazywał się Riccardo; był to młody człowiek, wysoki i tęgi, lubiący dobrze zjeść, spokojny, o gładko wygolonej twarzy. Wydawał mi się wtedy nadzwyczaj przystojny. Był zawsze wyświeżony, wypomadowany i ubrany jak z igły, jego ojciec miał sklep z krawatami i bielizną męską. Był tak naiwny, że czasem robił wrażenie głupkowatego, a przy tym dobroduszny, jowialny i zapewne dobry. On i Gizela byli kochankami i nie przypuszczam, żeby między nimi była mowa o małżeństwie. Pomimo to Gizela chciała wyjść za mąż, chociaż nie miała wielkich nadziei, że się jej to uda. Nie grzeszyła mądrością, ale że była o wiele bardziej doświadczona ode mnie, wbiła sobie do głowy, że musi mnie pouczać, opiekować się mną. Mówiąc krótko, miała takie same zapatrywania na życie i szczęście, jak moja matka, z tą tylko różnicą, że u matki zaprawione one były goryczą zrodzoną z wielu wyrzeczeń i rozczarowań, a u Gizeli wypływały z głupoty i objawiały się tupetem i wielką pewnością siebie. Matka ograniczała się do wygłaszania formułek, jak gdyby większe znaczenie miało dla niej głoszenie tych zasad niż wprowadzanie ich w życie; Gizela natomiast, która zawsze myślała w ten sposób i w ogóle nie przychodziło jej do głowy, że można by myśleć inaczej, dziwiła się, że nie prowadzę takiego trybu życia jak ona. I dopiero kiedy odruchowo okazałam jej, że nie pochwalam tego rodzaju postępowania, jej zdziwienie zmieniło się w zazdrość i irytację. Spostrzegła, że nie tylko odrzucam jej rady i opiekę, ale że mogłabym także, gdybym tylko chciała, potępiać ją i patrzyć na nią z góry, bo mam swoje na wskroś moralne zasady. I wówczas, może nawet nie całkiem świadomie, powzięła zamiar, żeby uprzedzić fakty i jak najprędzej zrobić ze mnie to, czym była ona sama. Na razie powtarzała mi bezustannie, że trzeba być chyba idiotką, aby tak dbać o swoją cnotę; że warunki, w jakich żyję, i moje nędzne sukienki mogą budzić litość; że gdybym tylko chciała wyzyskać swoją urodę, życie moje zmieniłoby się nie do poznania. Wreszcie wstydząc się tego, że oszukuję ją w pewnym stopniu, utrzymując ją w przekonaniu, iż nigdy nie zadawałam się z żadnym mężczyzną, wyznałam jej, jakie stosunki łączą mnie z Ginem, wspomniałam jednak przy tym o naszych zaręczynach i o mającym nastąpić wkrótce ślubie. Zapytała mnie, kim jest Gino, a kiedy dowiedziała się, że jest szoferem, zaczęła kręcić nosem. Pomimo to poprosiła, żebym go jej przedstawiła.
Gizela była moją najserdeczniejszą przyjaciółką, a Gino moim narzeczonym; dzisiaj mogę osądzić na zimno każde z nich, ale wówczas byłam zaślepiona bez reszty na ich punkcie. Gina, jak już nieraz wspominałam, uważałam za chodzącą doskonałość; co do Gizeli, może nawet zdawałam sobie sprawę z jej wad, ale widziałam w niej wielkie zalety serca i sądziłam, że ma dla mnie wiele uczucia. Jej zainteresowanie moim losem przypisywałam nie temu, że znając moją niewinność chce mnie zepsuć, ale źle pojętej dobroci. Tak więc byłam bardzo wzruszona, poznając ich ze sobą; pragnęłam, w swojej świętej naiwności, aby zostali przyjaciółmi. Spotkanie odbyło się w mleczarni. Gizela przez cały czas zachowywała powściągliwe i wyraźnie wrogie milczenie. Początkowo wydawało mi się, że Gino chce zjednać sobie Gizelę, bo jak zwykle naprowadził rozmowę na temat willi, rozwodząc się nad bogactwami swoich chlebodawców, jak gdyby miał nadzieję, że oczaruje ją tym opowiadaniem i że wówczas ona zapomni o jego skromnej pozycji. Ale nie rozbroiło to Gizeli, która w dalszym ciągu nieprzyjaźnie się do niego odnosiła. W pewnej chwili, nie pamiętam już przy jakiej okazji, powiedziała:
— Ma pan szczęście, że znalazł pan Adrianę.
— Dlaczego? — zapytał Gino zdziwiony.
— Bo szoferzy zadają się przeważnie z kucharkami.
Zobaczyłam, że Gino zbladł, ale nie należał do ludzi, których łatwo zbić z tropu.
— Tak, to prawda, to prawda… — powiedział powoli, zniżając głos, z miną człowieka zastanawiającego się po raz pierwszy nad problemem, który dotychczas uszedł jego uwagi — rzeczywiście, szofer, który służył tam przede mną, ożenił się właśnie z kucharką. To zupełnie zrozumiałe, dlaczegóż by nie? I ja powinienem był zrobić to samo. Kucharki wychodzą za mąż za szoferów, a szoferzy żenią się z kucharkami. No proszę, i jak to się mogło stać, że dotychczas o tym nie pomyślałem? Ale — dorzucił niedbałym tonem — wolałbym nawet, żeby Adriana była pomywaczką niż modelką — tu podniósł rękę, jak gdyby chciał uprzedzić protesty Gizeli. — Nie mówię już o tym, że nie mogę strawić tego rozbierania się przy mężczyznach, ale sam ten zawód stwarza tysiące okazji do zawierania pewnych znajomości… pewnych przyjaźni… — pokiwał głową i pogardliwie wykrzywił usta, po czym podsuwając jej pudełko z papierosami zapytał: — Czy pani pali?
Gizela nie wiedziała, co odpowiedzieć, i ograniczyła się do tego, że nie wzięła papierosa, popatrzyła na zegarek i oświadczyła:
— Adriano, musimy już iść, jest bardzo późno. Rzeczywiście było późno, pożegnałyśmy się z Ginem i wyszłyśmy z mleczarni. Na ulicy Gizela powiedziała:
— Jesteś na drodze do zrobienia wielkiego głupstwa… Ja za żadne skarby świata nie wyszłabym za takiego człowieka.
— Nie podobał ci się? — zapytałam z niepokojem.
— Ani trochę… Poza tym mówiłaś, że jest wysoki, a tymczasem jest odrobinę niższy od ciebie, ma fałszywe spojrzenie i nigdy nie patrzy w oczy, jest nienaturalny, wyraża się w sposób tak sztuczny, że od razu widać, że nigdy nie mówi tego, co myśli, i w dodatku te wielkopańskie maniery… u szofera!
— Ale ja go kocham.
Odpowiedziała spokojnie:
— Tak, ale on ciebie nie kocha… Zobaczysz, że pewnego pięknego dnia cię porzuci.
Uderzyło mnie to proroctwo, wypowiedziane pewnym głosem i zgodne z tym, co mówiła matka. Dzisiaj muszę przyznać, że Gizela, pomijając jej z góry nieprzychylny stosunek do Gina, lepiej poznała jego charakter przez godzinę niż ja przez parę miesięcy. Gino ze swojej strony także wydał bardzo niepochlebny sąd o Gizeli, który przynajmniej w pewnym stopniu musiałam uznać później za słuszny. Na razie miłość, przyjaźń i moje niedoświadczenie sprawiły, że patrzyłam na każde z nich przez różowe okulary; prawie zawsze tak bywa, że kiedy myślimy o kimś źle, jesteśmy o wiele bliżsi prawdy.
— Tę twoją Gizelę — powiedział — w moich okolicach nazwaliby „kobietką”.
Zrobiłam zdziwiony wyraz twarzy. Wyjaśnił mi:
— No, ulicznicą… bo taki ma charakter i takie zachowanie. Jest zarozumiała, bo dobrze się ubiera. Ciekaw jestem, w jaki sposób zarabia na te łaszki!
— Dostaje je od narzeczonego.
Читать дальше