– Oto jest pogromca groźnego Maramy – powiedział król. – Jeno kowal, który niby bohater ze starych opowieści pokonał groźnego smoka. Jeno kowal, który wyciągnął mnie z topieli. Jeno kowal, co oddał mi swój płaszcz, bez którego zamarzłbym na śmierć w straszliwych błotach. I nie dla sławy ani zysku, ale z rycerskiego ducha i chrześcijańskiego obowiązku.
Od stołów podniósł się gwar uznania, ktoś kubkiem, a inni otwartymi dłońmi załomotali po deskach.
– Sława! – zawołali. – Sława!
Jeno stał z pochyloną głową, zaskoczony i zawstydzony. Kiedy podniósł wzrok, trafił akurat na radosne, roześmiane spojrzenie Aleny. Stała obok ojca, mającego przy sobie panią Agnieszkę. Tuż za nimi zobaczył także ojca Ambrożego, ale ten nie szukał spojrzenia kowala, przeciwnie, pochylił głowę i naciągnął na nią kaptur habitu.
Tymczasem król Kazimierz wydobył z pochwy miecz i powiedział głośno:
– Was, dostojni panowie i wszystkich obecnych, biorę na świadków, że zasługa dla majestatu i królestwa nie może pozostać bez nagrody.
Po czym nakazał kowalowi:
– Uklęknij.
Kiedy Jeno spełnił polecenie, Kazimierz trzykrotnie dotknął jego ramienia ostrzem.
Potem wziął z rąk kusznika Szymona wielki miecz Maramy, podał go kowalowi i rzekł:
– Wstańcie, panie Jeno.
Wziął młodzieńca w ramiona i serdecznie uściskał.
– Niechaj te wydarzenia zostaną zapamiętane – powiedział. – Aby zaś zostały w ludzkiej pamięci po wszystkie czasy, nadaję panu Jeno herb Dwie Podkowy, niech rozsławia jego czyn. Daję mu i potomkom jego wszystkie tutejsze wolne majętności, w tym całe owe lasy i bagna, w których omal nie postradałem życia, a także należący do mnie dwór Krasawa, z wszystkim, co do niego przynależy, kopalnią żelaza i kuźnicami. I, proszę, aby wbrew swojemu postanowieniu nie opuszczał Doliny i został tutaj dla pożytku tej ziemi i całego królestwa.
Jeno był zbyt oszołomiony wydarzeniami, żeby od razu zrozumieć wszystko, co rzekł król. Dziękował tylko powściągliwie, stojąc oparty o głownię wielkiego miecza Maramy.
– Będzie, jak sobie życzycie, wasza królewska mość. A już podchodzili do niego kolejno towarzysze króla Kazimierza, wszyscy bez wyjątku. Jan z Ramieniowej, Michał Skawa, Jaśko z Borysowa, Bartosz Rosół, Filip ze Słowika i wielu, wielu innych.
– Witajcie, panie Jeno – mówili.
– Radujemy się, widząc w naszym gronie tak dzielnego rycerza.
– Bóg wam zapłać za uratowanie króla – dziękowali. Brali go w ramiona, ściskali ręce, klepali po plecach.
On rozglądał się za Aleną, ale nie mógł jej dojrzeć, ponieważ odeszła już z miejsca, w którym dopiero co stała.
Zobaczył natomiast jej ojca. Pan Jakub z Lipowej przyszedł ostatni, poważny i skupiony. Stanął naprzeciw z ręką na głowni miecza.
Stali tak chwilę w milczeniu, aż Jeno pierwszy pochylił się w ukłonie.
– Chyba zostaliśmy sąsiadami, panie Jakubie – powiedział nieco zmieszany.
Jakub z Lipowej cofnął dłoń od pasa, ale zanim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich król Kazimierz, prowadząc ze sobą Alenę.
– To prawda, co mówią o waszej córce, Jakubie? – zapytał. – Że konno jeździ jak najbardziej wytrawny wojownik i zwykle prześciga mężczyzn?
– Chcecie się spróbować, miłościwy panie? – odparła filuternie.
Ojciec syknął z oburzeniem na niestosowne zachowanie, ale odpowiedź spodobała się królowi.
– Chętnie bym to sprawdził – roześmiał się Kazimierz. – Ale może innym, razem, bo noc spędzona na bagnach dała mi się we znaki.
– Kiedy tylko wasza wola, miłościwy panie – ukłoniła się Alena.
Konie szły wolno jeden obok drugiego.
– Obiecałeś, że nigdy mnie nie opuścisz, a chciałeś odejść i to bez pożegnania. Dwa dni szukałam cię po całej Dolinie. Jak mogłeś nie zapytać mnie nawet, jakie jest moje zdanie? Myślałeś, że zostawię cię z powodu czyjejś gadaniny? Czy nie obiecaliśmy sobie, że nigdy się nie rozstaniemy?
– Wybacz – mówił Jeno. – Wybacz, że tak wiele było we mnie żalu, a tak mało wiary.
Król Kazimierz odstawił kubek z winem i zwrócił się do gospodarza:
– Powiadają, panie Jakubie, że jesteście nieco popędliwi.
– To nieprawda, miłościwy panie – zaprzeczył Jakub z Lipowej. – Chyba, że ktoś bardzo mi zajdzie za skórę…
– A jednak! – uśmiechnął się król. – Pytam was, bo mam do przekazania pewną wiadomość, a nie chciałbym, byście wpadli w niedobrą dla zdrowia popędliwość… Otóż bardzo mi przypadła do gustu wasza córka i chciałbym odpowiednio wydać ją za mąż.
– Dziękuję, wasza królewska mość – ukłonił się Jakub. – To dla mnie wielki zaszczyt.
– Mam jednak wiele rozmaitych obowiązków – mówił Kazimierz – i rozumiecie, że ze wszystkim muszę się spieszyć. Wymyśliłem tedy, że nie będziemy odkładać tej sprawy. Wasza córka bardzo się ucieszyła…
– Ucieszyła? – powtórzył Jakub, nie bardzo rozumiejąc, ku czemu zmierza monarcha. – Przecież mówiła, że potrzebuje czasu do namysłu…
– Ach, mówicie o Filipie? – machnął ręką król. – Nie, nie mogę oddać wam pana ze Słowika, bo go potrzebuję przy swoim boku. Dałem wam kogo innego, a równie dostojnego. Wiedząc jednak, że jesteście popędliwi i żeby nie wystawiać na próbę waszej cierpliwości, rozkazałem, aby młodzi natychmiast udali się do dworu w Krasawie i tam czekali na mój przyjazd. Spokojnie, Jakubie, dajcie mi dokończyć! Ojciec Ambroży będzie tam pilnie baczył, aby przed udzieleniem świętego sakramentu wasza Alena i mój rycerz, Jeno, zachowywali się, jak na szlachtę przystało. Chyba nie odmówisz, mojej prośbie, Jakubie? Bardzo chciałbym być drużbą na tym weselu.
***