Marama był blisko swojej kryjówki położonej głęboko na mokradłach. Skakał już z kępy na kępę, kiedy ich znowu usłyszał za sobą. Nie zatrzymał się, ale obejrzał do tyłu. Z zagajnika wyjeżdżał właśnie jeden z tych, których obawiał się najbardziej. Rycerz, który przybył tu nie z obowiązku, ale z własnej ochoty, pan, dla którego polowanie do umordowania, do wycieńczenia, było najulubieńszą rozrywką.
Taki szaleniec jest najbardziej niebezpieczny, bo umie rzucić toporem, ciąć mieczem, konno przeskoczyć przeszkodę, a przy tym zwykle nie ustępuje po byle porażce.
Marama zwolnił i popatrzył wokoło. Nie zobaczył nikogo, kto szedłby za jeźdźcem w bliskiej odległości, kto by go widział czy słyszał. Zatem miałby to być pojedynek, walka jednego z jednym, ściganego ze ścigającym.
Tamten widać pomyślał to samo, bo i on zatrzymał się, obejrzał. Nie powiedział nic, bo panowie nie wołają na zwierzynę, kiedy ją tropią, a jedynie patrzą, jak ją zagonić na śmierć, ułowić, dopaść, ustrzelić albo zadźgać.
Jeździec był wysoki, silny, uzbrojony i Marama wiedział, że nie pójdzie mu z nim łatwo, choć miał już za sobą takie pojedynki i, jak dotąd, wychodził z nich zwycięsko. Ale teraz stał ledwo o sto kroków i czekał, co zrobi tamten. A tamten czekał, co zrobi Marama. Patrzyli na siebie, oceniali siły przeciwnika, jego uzbrojenie, doświadczenie.
Słońce świeciło jasno.
Marama zerwał się nagle z miejsca i pobiegł. Jeździec ocenił, że zbój nie zamierza się bronić, a jedynie uciekać, więc spiął konia i ruszył naprzód. Marama umykał coraz szybciej, koń też przyspieszył biegu – jeszcze tylko trochę. Rozgrzany pogonią rycerz nie zwrócił uwagi, że koń idzie ciężko, że zapada się w grząskim gruncie, bo nie mógł zwracać uwagi na takie rzeczy, kiedy uciekinier tuż, tuż. A kiedy Marama źle postawił nogę i przewrócił się, rycerz spiął wierzchowca znowu i skoczył.
Zachlupotało, koń zapadł się aż po brzuch. Zanim jeździec wyciągnął stopy ze strzemion, rumak mocniej pogrążył się w bezdennym bagnisku. Już nie mógł wierzgać, już tylko głową rzucał i rżał.
Rycerz odepchnął się nogami od jego grzbietu i czołgał się jak najdalej od tego miejsca, ale wszędzie wokół było równie niebezpiecznie. Spróbował stanąć, błoto sięgało mu do połowy uda. Rzucił się w przód, w bok, do tyłu. Stopy grzęzły, ręce, którymi rozgarniał błoto, ciążyły jeszcze bardziej do dna.
Marama był o dziesięć kroków. Wstał, otrząsnął się i pewnie postąpił w stronę topieli. Jego oddech już się uspokoił, jego twarz nie wyrażała przestrachu ani zagubienia.
– To nie potrwa długo – powiedział z miną kogoś, który wie. – Teraz idzie wolno, bo jesteś dość gruby w tobie; i masz ubranie. Taki płaszcz powoli nasiąka.
Dopiero kiedy bagno cię wciągnie do szyi, pójdzie szybciej. Widziałem coś takiego dwa czy trzy razy.
Nie wiem tylko, co z brodą, taką długą brodą jak twoja. Chętnie to obejrzę.
– Pomóż mi – poprosił rycerz, daremnie szukając wokoło siebie czegokolwiek, co mogłoby mu dać punkt oparcia. – Dam nagrodę.
Tamten roześmiał się chrapliwie.
– Nagrodę? To nie wiesz, że jestem Marama zbój? Mam więcej, niż kiedykolwiek widziałeś na oczy.
Nie potrzebuję niczego.
– Nie chcesz pieniędzy? To dlaczego łupisz kupców na drogach?
– Lubię napadać. Lubię, kiedy się boją. Lubię ich podejść, oszukać. Tak jak ciebie.
– Oszukałeś mnie?
– Pewnie! Po to przecież upadłem, żebyś myślał, że już mnie masz. Tylko że ja znam te bagna i wiem, jak po nich biegać, a ty nie wiesz. Oszukałem ciebie, tak jak oszukałem kilku innych wielkich panów myśliwych. To sztuczka, której się nauczyłem od rysia w lesie. Kiedyś miałem małego rysia, chowałem go i uczyłem się od niego. Widziałem, jak poluje na ptaki. Nie chciało mu się za nimi ganiać, to udawał chorego, kulał, kulał, aż się wywrócił i leżał nieruchomy. A kiedy ptaszek podszedł, to go tylko chap zębami! Ja jestem ryś, ty jesteś ptaszek.
– Wyciągnij mnie, na miłość Boga!
– Żebyś znowu mnie ścigał? Nie mam w tym interesu.
– To co byś chciał?
– Patrzeć w twoje oczy, gdy już tylko one, usta i nos będą widoczne w bagnie.
– Potworze, potępieńcze o czarnej duszy!
– To ty zaraz będziesz miał wszystko czarne, nawet ten swój parszywy język. Dusza też będzie niewiele warta, skoro nie ma tu księdza, żeby ci udzielił rozgrzeszenia. Chcesz, mogę cię wyspowiadać.
– Obyś sczezł, diable! Przecież możesz mnie uratować. Marama roześmiał się chrapliwie.
– Ano mogę – powiedział ze złym błyskiem w oczach, – Ale nie chcę, rozumiesz, człowieku? Nie chcę.
Odwrócił się, wyjął wielki miecz z pochwy na plecach i zamachnął się. Od jednego ciosu ściął sporą brzózkę. Chwycił ją od strony pnia i przyciągnął ku sobie.
– To by wystarczyło – wyjaśnił. – Masz jeszcze wolne ręce, mógłbyś się złapać, ja bym pociągnął i byłbyś uratowany.
– To zrób tak!
– Nie mogę. Zdradziłbyś moją tajemnicę. To tylko jedna z moich kryjówek, ale całkiem pewna.
Tonący uderzył rękami po powierzchni błota, oblepiającego już rękawy. Koniec zbliżał się szybko.
– Niech się dzieje wola Boża – powiedział. – Przeklinam ciebie, rozbójniku, na wieki wieków!
Po czym zaczął się głośno modlić.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Marama zaśmiał się i wykonał nieprzyzwoity gest.
– Módl się – zakpił. – Niech Bóg uczyni cud. Niech pokaże, że jest silniejszy od Maramy.
Cud miał kształt podkowy. Podkowa nadleciała z furkotem i uderzyła w czoło Maramy. Zachwiał się, ale nie przewrócił. Wtedy nadleciała druga podkowa i trafiła Maramę w usta. Wrzasnął, sięgnął do pochwy, ale nie było tam miecza, bo odłożył go po ścięciu drzewka. Teraz ten miecz znalazł się w czyichś rękach, a ręce były silne i dźwignęły oręż bez trudu. Świsnęło powietrze, przecięte ostrzem.
Marama upadł na wznak. Gasnącym wzrokiem rozpoznał twarz, która się nad nim pochyliła.
– Różnooki – zacharczał. – Stara czarownica miała rację. Na swoje przekleństwo cię wykradłem…
Niedoszły topielec był czarny od cuchnącego błota. Leżał na trawiastej kępie, z rękami jeszcze kurczowo zaciśniętymi na gałęziach brzózki. Sapał głośno, nie wiadomo z wysiłku czy przestrachu.
Z trudem odwrócił się na prawy bok, przetarł twarz dłonią.
– Tyś anioł? – zapytał świszczącym szeptem. – Bądź pozdrowiony.
– Nie – Jeno uśmiechnął się, czując jak powoli rozluźniają się mięśnie, jak przestają drżeć nogi i ramiona. – Jestem kowalem. Ale może to anioł stróż postawił mnie na twojej drodze.
– Dzięki – topielec zakaszlał, wypluł czarną ślinę i usiadł.
– Nie najlepiej z tobą – zauważył Jeno. – Opiłeś się wody z bagna, a to bardzo niezdrowa woda.
Zachorujesz od tego i umrzesz w kilka dni.
Podszedł do siedzącego, chwycił go ręką za podbródek, a drugą dłoń bezceremonialnie włożył mu do ust. Topielec jęknął i wyrzucił z siebie brunatną breję.
– To konieczne – wyjaśnił Jeno. – Ta woda jest zatruta, podobnie jak całe Czerwone Bagno. Nawet przebywanie tutaj jest niedobre dla zdrowia.
– Niech cię, człowieku! Omal mnie nie zabiłeś!
– Zabiłem kogo innego. Nie wiem, czy zrobiłem słusznie.
– Co takiego? – zdziwił się tamten. – Przecież to rozbójnik, a ja…
Читать дальше