Robert Silverberg
W dół, do Ziemi
Któż pozna, czy siła życiowa synów ludzkich idzie w górę,
a siła życiowa zwierząt zstępuje w dół, do ziemi?
Księga Kaznodziei Salomona 3,21
A jednak wrócił do Świata Holmana. Nie umiałby dać jasnej odpowiedzi, dlaczego tak się stało. Może działała nieodparta siła przyciągania, może uczucia, a może głupota. Gundersen nigdy nie planował, że kiedyś znów odwiedzi to miejsce, a mimo to znalazł się tutaj. Czekał na lądowanie. Tuż za osłoną wizjera, był świat niewiele większy od Ziemi, świat, który zabrał mu najpiękniejsze lata życia, gdzie dowiedział się o sobie rzeczy, których raczej wolałby nie wiedzieć. Zapaliło się czerwone światło sygnalizacyjne. Statek będzie wkrótce lądował. Jednak wbrew wszystkiemu wracał.
Widział całun mgły zalegający nad strefą o umiarkowanej temperaturze, nieregularnie rozrzucone szczyty pokryte lodowymi czapami i pas tropików wijący się jak ciemnobłękitna wstęga. Pamiętał jazdę przez Morze Piasku w oślepiającym blasku o świcie, pamiętał jak płynął milczącą czarną rzeką pod baldachimem drżących liści zakończonych ostro jak sztylety i pamiętał cocktaile na werandzie stacji w dżungli z Seeną tuż przy sobie i stadem nildorów ryczących w zaroślach. Było to dawno. Teraz nildory znów zostały panami Świata Holmana. Gundersenowi trudno było się z tym pogodzić. A może właśnie dlatego wrócił. Chciał zobaczyć, co też nildory potrafią zdziałać.
— Prosimy pasażerów o uwagę — rozległo się z głośnika wezwanie. — Za piętnaście minut znajdziemy się na orbicie Belzagora. Proszę wrócić do kołysek, zapiąć siatki zabezpieczające i przygotować się do lądowania.
Belzagor. Teraz tak nazywała się ta planeta. Nazwa miejscowa, własne słowo nildorów. Gundersenowi kojarzyło się to z mitologią asyryjską. Oczywiście była to wymowa „uszlachetniona”, u nildorów brzmiało to bardziej jak „Blizgrr”. A więc Belzagor. Będzie tak nazywał tę planetę, skoro teraz nosi takie imię i skoro tego po nim oczekują. Zawsze starał się nie obrażać bez potrzeby obcych istot.
— Belzagor — powiedział. — Ten dźwięk zawiera jakąś zmysłowość, prawda? Przyjemnie się go wymawia.
Para turystów, siedząca obok niego w przedziale na statku, zgodziła się ochoczo — potakiwali wszystkiemu, co Gundersen powiedział. Mąż, pulchny, blady, ubrany z przesadną elegancją, dorzucił: — Nosiła nazwę Świat Holmana, kiedy pan tu był ostatnio. Nie mylę się, prawda?
— Och, tak — odparł Gundersen. — Ale było to w dawnych dobrych czasach imperialistycznych, kiedy Ziemianin mógł nazwać każdą planetę, jak mu się podobało. Teraz to wszystko już się skończyło.
Żona turysty zacisnęła wargi we właściwy sobie sposób, w cienką, żałosną kreseczkę. Gundersen odczuwał przewrotną przyjemność w dokuczaniu jej. Przez całą podróż odgrywał wobec tych turystów rolę jakiegoś bohatera z powieści Kiplinga, pozując na dawnego urzędnika kolonialnego, który jedzie popatrzeć jakiego to bigosu narobili krajowcy, wykrzywiony obraz jego rzeczywistego stanowiska, ale czasem dobrze było nosić maskę.
Turyści — było ich ośmioro — patrzyli na niego z mieszanymi uczuciami podziwu i wzgardy, kiedy tak paradował pomiędzy nimi, wielki mężczyzna o jasnej skórze, z blichtrem światowca na twarzy. Nie podobał im się, a jednocześnie wiedzieli, że cierpiał i że ciężko pracował pod obcym słońcem.
— Zatrzyma się pan w hotelu? — zapytał mąż — turysta.
— Och, nie. Jadę wprost do buszu, w stronę Krainy Mgieł. Proszę spojrzeć, widzicie państwo na północnej półkuli ten zwał chmur? Bardzo stromy gradient termiczny — tropiki i arktyka praktycznie tuż obok siebie. Mgła. Mżawka. Zabiorą tam państwa na wycieczkę. Ja, niestety, mam interesy.
— Interesy? Sądziłem, że te niezależne już światy pozostają poza sferą penetracji ekonomicznej, że …
— To nie interesy handlowe — powiedział Gundersen. — Osobiste. Niedokończone sprawy. Coś, czego nie zdołałem rozwiązać w czasie służbowego pobytu.
Światło sygnalizacyjne rozbłysło bardziej intensywnie. Poszedł do kabiny, by przygotować się do lądowania. Otuliła go pajęcza tkanina z przędzarki. Zamknął oczy. Statek opadł w kierunku powierzchni planety, a Gundersen kołysał się zawieszony, zabezpieczony przed niemiłymi skutkami zmiany prędkości.
Jedyne lotnisko międzyplanetarne na Belzagorze zbudowane zostało przez Ziemian przeszło sto lat temu. Leżało w tropikach, u ujścia wielkiej rzeki wpadającej do jedynego na Belzagorze oceanu. Rzeka Madden, Ocean Benjamini — Gundersen nie znał nazw nildorskich. Lotnisko, na szczęście, było samoobsługowe. Trudno było spodziewać się, by nildory potrafiły kierować portem międzyplanetarnym, a niemożliwą rzeczą było utrzymywanie załogi Ziemian. Gundersen wiedział, że na Belzagorze pozostało jeszcze ze stu Ziemian, ale ci nie mieli kwalifikacji do kierowania lotniskiem. A poza tym obowiązywał przecież traktat, w myśl którego wszystkie funkcje administracyjne miały być przejęte przez nildory.
Wylądowali. Zwoje pajęczej tkaniny otulającej rozwiały się i pasażerowie opuścili statek.
W powietrzu wisiał ciężki odór tropików: mulistej gleby, gnijących liści, odchodów dzikich zwierząt i zapach kremowych kwiatów. Był wczesny wieczór, na niebo wypłynęły już dwa księżyce. Zanosiło się na deszcz, lecz zagrożenie ulewą było raczej nikłe — w tej strefie tropikalnej rzadko kiedy występowały obfite opady, cały czas natomiast mżyło i na wszystkim osadzały się krople dżdżu.
Gundersen dostrzegł, że za drzewami Hullygully otaczającymi lądowisko zalśniła błyskawica. Stewardesa sprawowała nadzór nad dziewięcioma osobami, które wysiadły.
— Proszę tędy — zawołała i poprowadziła je w stronę jedynego widocznego budynku.
Z lewej strony spoza zarośli wychynęły trzy nildory i z zaciekawieniem przypatrywały się przybyszom. Zdumieni turyści pokazywali je sobie.
— Popatrz! Widzisz je? Zupełnie, jak słonie! Czy to te, te nili… nildory?
— Tak, nildory — powiedział Gundersen.
Ostry zapach zwierząt niósł się poprzez polanę. Wnosząc z wielkości kłów był to samiec i dwie samice. Wszystkie były prawie tej samej wielkości: ponad trzy metry. Miały ciemnozieloną skórę, co wskazywało, że pochodziły z półkuli zachodniej. Ślepia, wielkie jak płyty gramofonowe, wlepiały w Gundersena z niechętną ciekawością. Stojąca na przodzie samica, o krótkich kłach, podniosła ogon i spokojnie wydaliła górę dymiącego purpurowego łajna. Do Gundersena doszły niskie, niewyraźne dźwięki, ale z tej odległości nie mógł zrozumieć, co mówiły nildory. To niemożliwe, żeby obsługiwały lotnisko międzyplanetarne — pomyślał. — To niemożliwe, żeby rządziły planetą. Wiedział jednak, że to robią, że tak się dzieje.
W budynku portowym nie było nikogo. Kilka robotów naprawiało szare plastykowe płyty pokrywające ściany budynku. Prędzej czy później tę część planety opanuje dżungla i wszystko zbutwieje. Jedyną widoczną tu działalnością była praca robotów. Nie istniał żaden urząd celny. Nildory nie są biurokratami, nie interesuje ich, co kto ze sobą przywozi. Dziewięciu pasażerów poddano odprawie celnej tuż przed podróżą — na Ziemi przywiązywano wagę i to znaczną, do tego, co się wywozi na mało rozwinięte planety. Nie było też kontroli paszportowej ani kantoru wymiany pieniędzy, ni nawet kiosków z gazetami czy innych udogodnień dla pasażerów. Był to właściwie wielki goły hangar, w którym w dawnych czasach kolonialnych, gdy Świat Holmana był własnością Ziemi, kipiało życie. Gundersenowi wydawało się, że wokół niego pojawiły się duchy tamtych odległych dni: postacie w tropikalnych ubiorach khaki przenoszące różne polecenia, urzędników pogrążonych w rachunkach i papierach, techników uwijających się przy komputerach, tragarzy nildorskich obładowanych towarami eksportowymi.
Читать дальше