Weszli razem do stacji. Kurtz sięgnął po aparat destylacyjny, delikatnie pieścił rurki i krany. Palce jego były jak odnóża pająka, a ta pieszczota zdumiewająco nieprzyzwoita. W odległym końcu pokoju stał niski, przysadzisty mężczyzna, o ciemnych włosach i czarnych brwiach, inspektor Gio Salamone. Kurtz dokonał ceremonii prezentacji. Salamone uśmiechnął się.
— Szczęściarz z pana — powiedział. — Jak pan to zrobił, że tu pana przydzielono?
— Ktoś zrobił komuś kawał — zasugerował Kurtz.
— Możliwe — zgodził się Gundersen. — Każdy uważa, że bujam, kiedy mówię, że mnie tu przysłano, chociaż się nie starałem.
— Test niewinności — zamamrotał Kurtz.
— No, skoro pan tu jest — oświadczył Salamone — musi pan poznać podstawowe prawo życia w punkcie wężów. Zabrania ono po opuszczeniu stacji, dyskutowania z kimkolwiek o tym, co tu się działo. Capisce? Ą teraz proszę powtarzać za mną: Przysięgam na Ojca, Syna i Świętego Ducha, a także na Abrahama, Izaaka, Jakuba i Mojżesza…
Kurtz zakrztusił się ze śmiechu.
— To przysięga jakiej nigdy jeszcze nie słyszałem — powiedział zdumiony Gundersen.
— Salamone jest włoskim Żydem — wyjaśnił Kurtz. — Stara się ubezpieczyć na wszelkie możliwości. Przysięgą się nie przejmuj, ale on istotnie ma rację: nikomu nic do tego, co się tu dzieje. To, co gdzieś tam słyszałeś o stacji wężów, to może i prawda, ale nic nikomu nie opowiadaj, gdy stąd wyjedziesz. — Bzmm. Bzmm. — Obserwuj nas teraz uważnie. Będziemy zwoływać nasze demony. Przygotuj amplifikatory, Gio.
Salomone chwycił plastykowy worek z czymś, co wyglądało jak złota kaszka i zawlókł w stronę tylnych drzwi. Nabrał w garść i szybkim ruchem do góry wypuścił to w powietrze. Wiatr natychmiast porwał i uniósł błyszczące ździebełka.
— Rozrzucił właśnie w dżungli tysiące mikroamplifikatorów — wyjaśnił Kurtz. — W ciągu dziesięciu minut pokryją obszar o promieniu dziesięciu kilometrów. Są tak nastrojone, by odbierały częstotliwość dźwięków mej gitary i fletu Gio, a dzięki rezonansowi wszędzie tam będzie słyszana muzyka.
Kurtz zaczął grać, a Salamone towarzyszył mu na flecie. Zabrzmiała uroczysta sarabanda, delikatna, hipnotyzująca, powtarzały się w niej dwie lub trzy figury muzyczne, bez zmiany pełni i wysokości tonu. Przez dziesięć minut nie działo się nic niezwykłego. Potem Kurtz wskazał w stronę dżungli.
— Zaczynają wyłazić — szepnął. — Jesteśmy autentycznymi zaklinaczami wężów.
Gundersen przyglądał się, jak węże pełzły spośród zarośli. Były cztery razy dłuższe od człowieka i grube jak ludzkie ramię. Falujące płetwy biegły wzdłuż ich grzbietów. Skóra ich była błyszcząca, bladozielona i najwyraźniej lepka, gdyż poprzyklejane były do niej w różnych miejscach szczątki leśnego podłoża — kawałki mchu, liści, zwiędłe płatki kwiatów. Zamiast oczu miały rzędy sensorów wielkości spodka, usytuowanych po obu stronach płetwy. Głowy miały krótkie i grube, a otwór gębowy był wąską szczeliną. Tam, gdzie powinny znajdować się nozdrza, sterczały dwa smukłe kolce, długości ludzkiego kciuka. W momencie napięcia lub gdy wąż atakował, wydłużały się pięciokrotnie i wypływał z nich niebieski płyn — jad. Pomimo, że pojawiło się ich równocześnie przynajmniej ze trzydzieści, Gundersen nie czuł obawy, chociaż z pewnością na widok gromady pytonów obleciałby go strach. To nie były pytony. Nie były to nawet żmije, ale jakaś podła rasa stworzeń, gigantyczne robaki. Były ospałe i nie przejawiały żadnej inteligencji, wyraźnie jednak reagowały na muzykę. Doprowadziła je ona aż do stacji i teraz wyginały się w upiornym tańcu szukając źródła dźwięków. Parę pierwszych właziło już do budynku.
— Grasz na gitarze? — zapytał Kurtz. — Masz, uderzaj w struny. Melodia nie jest już teraz ważna.
Rzucił instrument Gundersenowi, który z trudem wydobył z niego niezręczną imitację melodii granej przez Kurtza. A Kurtz tymczasem nasuwał coś, jakby różową czapeczkę, na głowę najbliższego gada. Wąż wił się, jego płetwa drgała konwulsyjnie, a ogon bił o ziemię. Potem uspokoił się. Kurtz zdjął mu czapeczkę i włożył na głowę następnego, a potem kolejno na głowy innych.
Wyciągał z nich jad. Mówiono, że ten jad działał zabójczo na system metaboliczny krajowców. Węże nigdy nie atakowały, ale sprowokowane uderzały, a trucizna była skuteczna. To jednak, co było trucizną na Świecie Holmana, okazywało się równocześnie błogosławieństwem na Ziemi. Jad wężów był jednym z najbardziej dochodowych artykułów eksportowanych przez Kompanię. Odpowiednio destylowany, oczyszczony, skrytalizowany, służył jako katalizator w procesie regeneracji członków ludzkiego ciała. Jak i dlaczego tak się działo, Gundersen nie wiedział, spotkał się jednak z czymś takim w okresie szkolenia, kiedy jeden z kolegów w wypadku szybowcowym stracił obie nogi poniżej kolan. Po zastosowaniu leku nogi odrosły w ciągu sześciu miesięcy.
Gundersen w dalszym ciągu szarpał struny gitary, Salamone grał na flecie, a Kurtz zbierał jad. Nagle w zaroślach rozległ się ryk. Najwyraźniej muzyka zwabiła również stado nildorów. Gundersen widział, jak wyłaziły zza krzaków i zatrzymywały się onieśmielone na skraju polany. Było ich dziewięć. Po chwili zaczęły kołysać się w niezgrabnym tańcu, huśtały trąbami w rytm melodii, machały ogonami, a ich kolczaste grzebienie kurczyły się i rozkurczały.
— Zrobione — oznajmił Kurtz. — Pięć litrów. Dobry zysk. Węże pozbawione jadu, gdy tylko ustała muzyka, popełzły do lasu. Nildory zostały chwilę dłużej, patrząc natarczywie na ludzi, ale po pewnym czasie i one odeszły. Kurtz i Salamone zaznajomili Gundersena z techniką destylowania cennego płynu i przygotowaniem do wysyłki na Ziemię.
To było wszystko. Nie dostrzegł nic skandalicznego i nie mógł pojąć, skąd wzięło się tyle dwuznacznych plotek dotyczących tej stacji, ani dlaczego Salamone chciał wymusić na nim przysięgę milczenia. Nie śmiał jednak zadawać pytań. W trzy dni później, znów zwabiono węże, pobrano ich jad i znów w całym tym rytuale Gundersen nie widział nic szczególnego. Ale wkrótce zrozumiał, że Kurtz i Salamone wystawili go na próbę przed rozpoczęciem prawdziwego misterium.
W trzecim tygodniu pobytu na stacji wężów został wreszcie dopuszczony do tajemnej wiedzy. Oto zbieranie jadu zostało zakończone i węże powróciły do lasu. Parę nildorów plątało się jeszcze wokół budynku. Gundersen nagle poczuł, że zaraz zdarzy się coś niezwykłego. Zobaczył, że Kurtz rzucił znacząco okiem na Salamone i odłączył zbiornik z jadem, zanim ciecz zaczęła spływać do aparatu destylacyjnego, potem nalał z litr tego płynu do szerokiej miski. Na Ziemi taka ilość tego lekarstwa warta byłaby roczną pensję Gundersena.
— Chodź z nami — powiedział Kurtz.
Trzej mężczyźni wyszli na zewnątrz. Zaraz zbliżyły się trzy nildory. Zachowywały się dziwnie, grzebienie ich stały się sztywne, a uszy drżały. Wydawały się niespokojne i roznamiętnione. Kurtz podał miskę z jadem Salamone'owi, który upił trochę. Potem napił się Kurtz.
— Przyjmiesz z nami komunię? — spytał podsuwając miskę Gundersenowi. Gundersen zawahał się.
— Można pić bezpiecznie — starał się go uspokoić Salamone — nie działa na jądra komórek, kiedy przyjmuje się doustnie.
Gundersen przyłożył naczynie do ust i ostrożnie pociągnął łyk. Jad był słodki, ale wodnisty.
— Działa tylko na mózg — dodał Salamone. Kurtz odebrał mu miskę i postawił na ziemi. Zbliżył się największy nildor i delikatnie zanurzył trąbę w płynie. Potem napił się drugi i trzeci. Miska była pusta.
Читать дальше