– Taisez ous, tas des salauds 26 26 Taisez ous, tas des salauds (fr.) – spokój, bando łajdaków! [przypis edytorski]
! – I nagle sięgając do bocznej kieszeni sukni, wydobywa dość duży rewolwer, którego otwory pozaklejane są umiejętnie kulkami z chleba.
– No! – mówi kładąc rewolwer na stole – j’espère, que vous allez vous tenir tranquilles… autrement – je tire 27 27 j’espère, que vous allez vous tenir tranquilles… autrement – je tire (fr.) – mam nadzieję, że zachowacie spokój… inaczej będę strzelać. [przypis edytorski]
!…
I dalej ciągnęła wykład przy wzorowej ciszy ze strony obu chłopców, po których twarzach przemknął nawet cień szacunku.
Pan Wentzel tymczasem uporał się z myszą i wziąwszy ze stolika wytarty i zrudziały kapelusz, gotował się do wyjścia. Z rodzajem zazdrości spojrzał na zniszczoną twarz Francuzki i na leżący na stole rewolwer.
Tak! Widocznie inni ludzie posiadali dar wpływania dodatnio na te… wyjątkowe dzieci – on jeden tylko nie, on jeden!…
Stłumiwszy westchnienie, ujął cicho za klamkę i wysunął się z pokoju.
– Junon, dévorée par la jalousie, épiait Jupiter 28 28 Junon, dévorée par la jalousie, épiait Jupiter (fr.) – Junona, pochłonięta zazdrością, śledziła Jowisza. [przypis edytorski]
… – mówiła Francuzka ochrypłym głosem, wykrzywiając przy tym swą twarz na kształt maski klowna – et Jupiter aimait Jo 29 29 et Jupiter aimait Jo (fr.) – a Jowisz kochał Io. [przypis edytorski]
…
Zagłębiła się teraz w miłostki Jowisza z całą lubością bulwarówki; po jej ustach igrał od czasu do czasu uśmiech, a ręka machinalnie poprawiała rzadką na czole grzywkę.
Julusiek, trochę znudzony, gonił czasami migające po suficie słoneczne plamy i usiłował zwinąć język w łuk, zwany „klops”. Tylko Marian, zasłuchany w słowa Francuzki, ślizgał się wzrokiem po jej piersi, rysującej się dość wyraźnie pod opiętym stanikiem.
Patrzył, oczy mrużył i usta wydymał…
– Chwilkę, panie Wentzel, proszę tylko o krótką chwilkę!…
I Ewelinka powstawszy od fortepianu potrząsnęła głową ubraną w całe pęki loków.
– Gdzie pan uciekasz? Nigdy nie masz czasu… a ja tu sama tak siedzę!…
Ostatnie słowa podkreśliła znacząco powłóczystym spojrzeniem.
Pod wpływem tego spojrzenia pan Wentzel pobladł jeszcze bardziej niż na widok myszy.
O! Gdyby wiedział, że Ewelinka obecnie „marzy” w salonie i fortepian… „gniecie”, jak mówił Julusiek, byłby z pewnością umknął przez kuchnię, choć i tam kucharka witała go niedwuznacznym mruczeniem i dowodzeniem, że „rosół się jej utrzęsie w garnku, skoro pana Wentzla bez 30 30 bez (reg.) – przez. [przypis edytorski]
kuchnię niesie”…
Lecz pan Wentzel stokroć wolałby już narazić się na gniew kucharki, niż poddawać się magnetycznym spojrzeniom Ewelinki, dopełniającej w ten sposób pensyjnej edukacji i próbującej siły swych wdzięków na nieszczęsnym nauczycielu swych braci.
– Zagram panu Aschera… – wyrzekła, sznurując dość duże usta – przewracaj mi pan kartki…
Pan Wentzel rozpaczliwie zaczął przestępować z nogi na nogę.
– Chcę iść… na pocztę – wyjąkał cichym głosem.
– Poczta nie ucieknie – szeptała panna, przechylając się w łuk dla uwydatnienia wypukłości bioder – a wreszcie, ja proszę!…
Ostatniemu słowu towarzyszyło znów wymowne spojrzenie.
W chorej piersi pana Wentzla serce zabiło gwałtownie, krew uderzyła mu do głowy i czerwonym płomieniem oczy zasłoniła.
Ewelinka uśmiechała się zadowolona. Chciała doświadczyć, czy „powłóczyste” spojrzenie „działa”, i przekonała się, że istotnie jest to dobry lek i nie kosztuje zbyt wiele zachodu.
Lecz, pobudzona w swych doświadczeniach kokieteryjnych, pragnie dalej prowadzić rozpoczęte dzieło.
– Pan mnie unika, panie Wentzel – zaczyna znowu, grając dość fałszywie „nokturno” – pan mnie unika, o! Ja to czuję!…
Pan Wentzel nie śmie zaprzeczyć. Stoi jak słup soli, zaciskając konwulsyjnie pięści. W gardle czuje dławienie, usta mu drżą nerwowo.
Tymczasem dziewczyna przechyla głowę i mrużąc lekko oczy, wpatruje się w swą ofiarę.
– Pan ode mnie ucieka, a ja cierpię!…
„Nokturn” rozpływa się w przyciszonym akordzie. Ewelinka z wdziękiem opiera głowę o pulpit i pozostaje w tej pozie chwil kilka, żałując, że nie może widzieć siebie samej i ocenić w całej malowniczości sytuacji, w której się znajduje.
Pan Wentzel tymczasem mieni się na twarzy wszystkimi kolorami tęczy.
Boże mój! Ona… przez niego cierpi, a on stoi jak wkuty w dywan, nie mając siły, aby powiedzieć słowo na swoje usprawiedliwienie!…
Ewelinka obserwuje go spod oka.
Cieszy się serdecznie rozpaczą wyrytą na chudej twarzy chłopaka.
Cierpi! Mężczyzna cierpi z jej powodu.
O radości!
Nie wie jednak, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Czy, podawszy rękę, zmusić go do uklęknięcia, czy oddalić się jak „senne zjawisko”, pozostawiając po sobie „szmer jedwabnej szaty”…
Wybiera to drugie, odkładając triumf zupełny na później i zerwawszy się z wdziękiem z taboretu, przebiega salon z szelestem świeżych spódniczek, a odwróciwszy się na progu, rzuca osłupiałemu Wentzlowi dwa słowa:
– Do wieczora!…
Lecz scena ta ma świadka w osobie matki-wdowy, która suwa się jak cień po całym mieszkaniu, udając gorliwie wypełnianie swych obowiązków.
Przed wrytym w ziemię Wentzlem zjawia się teraz nagle surowa, sztywna, pełna godności.
– Co pan tu robisz, panie Wentzel – pyta majestatycznie – proszę się nie zapominać! Nie za-po-mi-nać!…
I odwraca się jakby z jednej sztuki wykuta, owijając nogi nieszczęsnego nauczyciela w fałdy swej długiej szaty.
Pan Wentzel skłania się nisko i cofa się tyłem w stronę przedpokoju. Otwierając, drzwi słyszy brzęk szkła i odwróciwszy się dostrzega Justysię, pokojówkę, strącającą szczotką pogruchotane kinkiety.
– Wszystko przez pana – mruczy pokojówka – szarpnąłeś pan drzwiami, że się we mnie wszystko zatrzęsło…
Pan Wentzel na palcach sunie przez przedpokój.
– Czysto jak zmora, albo hałasuje, albo milczkiem lezie…
Pan Wentzel przy drzwiach prowadzących na schody podnosi zasuwkę i ujmuje klamkę.
Justysia, oparta na szczotce, patrzy z pogardą na jego wytarty surducik i wąskie ramiona.
– To ci mężczyzna! – szepcze pociągając nosem. – Ni do Boga, ni do ludzi…
Pan Wentzel gorączkowo zaczyna zbiegać po schodach.
Tymczasem w pokoju Ewelinki cicho odbywa się scena. Pani Szymczyńska uznaje za stosowne przestrzec córkę przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraża, pozostając sam na sam z mężczyzną.
Lecz Ewelinka smaruje sobie nos kremem Simona i pogardliwie wzrusza ramionami.
– Z jakim mężczyzną mnie widziałaś? – pyta wydymając usta.
– Z panem Wentzlem!…
– A!…
– No… nie zaprzeczysz temu, że byłaś z nim przed chwilą… w salonie – mówi jąkając się matka, której zimna krew Ewelinki i wzgardliwe miny prawie od chwili urodzenia córki imponują i pewność siebie odbierają.
Ewelinka teraz pudrem Simona bieli się na potęgę.
– Byłam… – odpowiada wreszcie – byłam, ale taki pan Wentzel przecież się nie liczy…
– Przecież jest mężczyzną…
Ewelinka spojrzała na matkę z litością.
– Mężczyzna?… To nędzna imitacja, nie żaden mężczyzna!…
Читать дальше