Tych dwóch malców w kraciastych kurtkach, nie dorastających mu do nosa, tyranizowało go i kark mu do ziemi chyliło.
Co począć miał?
Podszedł do okna i machinalnie otworzył lufcik. Świeże wiosenne powietrze wpłynęło nagle do pokoju…
Wentzel cofnął się od okna, jakby nagle upojony…
Przymknął oczy i stał tak blady, nędzny w smudze świetlanej, która kładła żółte i białe tony na twarz jego znędzniałą.
– Może byś pan kończył lekcję!… – odezwał się nagle Marian, znudzony milczeniem nauczyciela.
– To się wie – dorzucił Julusiek – pan zbijasz bąki jak jaki radca. Nic pan w lufciku nie wystoisz! Jeszcze panu oko spuchnie! – Pan Wentzel powoli odwrócił się i zbliżył się do stołu. Na twarzy jego malowała się smutna rezygnacja. Usiadł na krześle i unikając spojrzenia w twarze chłopców, rozpoczął wykład:
– Wiecie, że Samson był bardzo silny, wiecie, że gdy oparł się o kolumny świątyni, ramionami wstrząsnął, kolumny w gruzy się rozsypały i dach cały runął…
– Albo to prawda – przerwał Julusiek uśmiechając się sceptycznie.
Marian poprzestał na ironicznym wzruszeniu ramionami.
Pan Wentzel ciągnął dalej:
– Dach cały runął, przygniatając zgromadzone tłumy. W ten sposób więc nieprzyjaciele Samsona…
– E, to taka prawda jak to, że Ewa jabłko zjadła… – przerwał znów Julusiek.
– Pokonani zostali… – brzmiał głos nauczyciela.
Teraz Marian poruszył się na krześle.
– A Adam ogryzkiem się udławił… – wyrzekł śpiewającym głosem.
– I gdyby nie Dalila, która…
Lecz już słowa pana Wentzla brzmiały jedynie chyba dla niego samego. Dzieci, pobudzone w swej przekornej wesołości, jak piłkę odrzucały sobie wzajemnie legendy, podawane im przez nauczyciela za fakt. Dla nich, dla tych rozbudzonych przedwcześnie umysłów, nie istniał już żaden urok naiwnej wiary – ze śmiechem i drwinami szarpali treść Pisma , nie mogąc jeszcze zrozumieć przenośni.
Pod gradem tych słów wyziewanych przez drobne, dziecięce usta, które zda się stworzone były do szeptania modlitwy, pan Wentzel siedział przybity, bezsilny, z głową na piersi zwieszoną. Codziennie powtarzało się to samo.
Codziennie nauczyciel i jego słowa były przedmiotem szyderstw, żartów i śmiechu.
Julusiek leżał już teraz na stole, wywijając z radości nogami, Marian napawał się spokojnym triumfem i pełen nieopisanej błogości wydymał usta do niebywałych rozmiarów.
– Jak tam było z tym Noem? Opowiedz pan, panie Wentzel!
– Albo z tym Dawidem!
– A Zuzanna? Co?…
Płomienie przebiegały zmysłową twarz Mariana.
– Tak! Tak!… Zuzanna!… To pyszny kawał!…
I nagle, ni stąd, ni zowąd, rozlega się z piersi dzieci wrzaskliwy śpiew:
Hopsztynder!… Madaliński
Fiuta!… z kopyta!…
Szara, ciach, ciach! Tańczy sobie
Z Barabaszem mazura!…
– Proszę o spokój!… – jęczy błagalnie pan Wentzel.
Hej kolęda!… kolęda!…
Podobał się Jewie! Jeździ na cholewie,
A boso go znać!… znać!… znać!…
Pan Wentzel głowę ukrył w dłonie.
Lecz nagle drzwi się otwierają i dwie postacie kobiece ukazują się w progu.
– Co się tu dzieje? – pyta pani domu, chuda, płaska blondynka, nosząca na schylonych ramionach fałdziste szaty wdowie.
– C’est atrocé 23 23 C’est atrocé (fr.) – to okropne. [przypis edytorski]
! – odzywa się druga, odpinając żwawo guziki zniszczonego płaszczyka.
– Panie Wentzel, jak pan możesz pozwolić na coś podobnego?!
Pan Wentzel powstał już z krzesła i w milczeniu układa książki i zeszyty. Czuje, że wszystko, co powie na swoje usprawiedliwienie, na nic się nie przyda.
W przekonaniu matki „dzieci” są trochę rozpuszczone, ale ostatecznie można na nich lekarstwo znaleźć i do posłuszeństwa doprowadzić.
Wprawdzie ona sama nigdy dokazać tej sztuki nie mogła, ale… przecież… pan Wentzel jest mężczyzną! Powinien umieć nakazać szacunek dla swoich słów i osoby.
Więc – słodkokwaśnym głosem mówi to wszystko, a słowa jej jak uderzenia bicza smagają zbolałą głowę nauczyciela.
Tak! Tak!… Pani ma zapewne rację – każdy inny na jego miejscu poradziłby sobie z pewnością, tylko on! On! Nie wie, nie umie poskromić swych uczniów, nakazać ciszę i potrzebny spokój.
– Uważasz pan… – ciągnie dalej pani Szymczyńska, a głos jej płynie łagodnie jak szmer strumyka – Julusiek i Marian są dzieci wyjątkowe, należy więc z nimi postępować w wyjątkowy sposób. Tymczasem pan!
Wyjątkowe dzieci z niezrównaną ironią spoglądają na pana Wentzla, który zmieszany, drżący, spłoniony, szorując nogami po podłodze, ustępuje przy stole miejsca guwernantce, która – wytarty płaszczyk ostrożnie na łóżku Julusia złożywszy – przystępuje do krzesła z bardzo wojowniczą miną.
Matka tymczasem zachwyconym wzrokiem ogarnia pełne policzki Mariana i żółtą głowę Juluśka, który zdecydował się wreszcie zsunąć ze stołu i usiąść na poręczy krzesła.
– Tak! Tak! Wyjątkowe dzieci! – powtarza machinalnie i po bladych jej ustach przebiega uśmiech zadowolonej macierzyńskiej próżności.
Pan Wentzel pochyla pokornie głowę i odwróciwszy się, drżącymi rękami szuka w pudełku, zastępującym mu szafę, czystej chustki i swej wytartej portmonetki. Pudełko to stoi pod jego łóżkiem, biednym, smutnym posłaniem opuszczonego wyrobnika, narzuconym dla decorum 24 24 decorum (z łac.) – ozdobność, powaga, także: wysłowienie a. styl właściwe dla tematu. [przypis edytorski]
szafirową kapą, stanowiącą własność pani domu, którą skromny kocyk biednego chłopca raził i harmonię przyzwoitego umeblowania dziecinnego pokoju psuł zupełnie.
W pudełku – pan Wentzel nie znajduje chustki, ale za to wydostaje zdechłą mysz, uczepioną przy zameczku portmonetki, w której kilka miedziaków się kołacze. Jest to sprawka „wyjątkowych” dzieci, które duszą się ze śmiechu na widok bladości pokrywającej nagle twarz pana Wentzla.
Wiedzą o tym, że pan Wentzel boi się konwulsyjnie myszy, i udanie się rozkosznego figla uczuciem błogim napełnia ich serduszka.
Lecz siedząca przy stole Francuzka marszczy brwi i groźnie, podniósłszy rękę do góry, woła ochrypłym głosem:
– Attention, sales gamins! Ou je vais vous ficher des claques 25 25 Attention, sales gamins! Ou je vais vous ficher des claques (fr) – Uważajcie, brudne dzieciaki! Albo dam wam klapsa. [przypis edytorski]
!
Chłopcy milkną i kołyszą się na krzesłach z mniejszym niż zwykle zapałem. Matka zaś przesyła dyskretny półuśmiech w stronę Francuzki, która prześlicznym żargonem z Montmartre rozpoczyna wykład greckiej mitologii.
I powoli fałdzista suknia matki-wdowy znika we drzwiach, spoza których dolatuje wystukiwane na fortepianie jakieś Rêverie Aschera.
Pan Wentzel tymczasem szamocze się ze zdechłą myszą, starając się odczepić ją od portmonetki. Pot pokrywa mu skronie, wyraz wstrętu maluje się w jego smutnych, wielkich oczach.
Trwa to długą chwilę – dzieci ciągle spod oka obserwują nauczyciela, triumfują wewnętrznie.
Wreszcie Julusiek dłużej wytrzymać nie jest w stanie.
– To ci pan Wentzel zdeseniał!… – woła podrywając się na krześle.
– Jak karaluch w tataraku!… – dorzuca śpiewająco Marian.
Lecz Francuzka uderzeniem pięścią w stół przerywa wybuchy radości miłych chłopczyków.
Читать дальше