Księżyc wędrował nad jego głową. Kempf skończył grać. Cienie chmur pełzały po górach. Księżyc o zgaszonej do połowy, szarej tarczy, jak wybite oko. Pierwsza. Druga. Koguty piały. Szyby połyskiwały matowo, jak ołowiane. Zielony kot wskoczył cicho na ławkę i wtulił się pod ramię. Nie zauważył, jak przyszła i usiadła obok niego.
– Myślałam, że śpisz.
Była trochę pijana i wesoła. Emil popatrzył na nią ze zdziwieniem. Pomału zaciskało się coś w nim. Chowało się, jak ślimak w skorupę. Jego oczekiwanie nie odnosiło się do Krystyny. Bo oczekiwanie nie odnosi się nigdy do zdarzenia, na które czekamy. Najważniejszą cechą oczekiwania jest to, że zmienia niedostrzegalnie substancję zdarzenia, nadmuchuje je, wyolbrzymia, przesuwa jego środek ciężkości, destyluje – tak, że to, co nadchodzi, nie jest prawie nigdy tym, na co czekamy.
– Chcesz mnie pocałować?
Powiedział: – Nie – i wstał.
Ona krzyknęła za nim:
– W takim razie pocałuj ode mnie księcia.
Poszedł spać. Śnił mu się ociekający wodą, zwęglony księżyc, który wynoszono z domu. Równomierne ruchy znanej mu ręki na poręczy, które były drugim motywem Appassionaty .
Rano wyjechał. Z dworca zatelegrafował do Janka. Przedtem zostawił Eli zabawkę: włochatego, trochę wyłysiałego niedźwiadka, którego wszędzie woził ze sobą.
W tym czasie Ela, z niedźwiadkiem w rękach, zapukała do pokoju Krystyny.
– Proszę.
– Dzień dobry pani.
– Dzień dobry, Ela.
Krystyna, w niebieskim szlafroku, robiła sobie manicure.
– Dlaczego tak dziwnie zachowywałaś się wczoraj? Czy to z powodu…
– Pan Emil wyjechał.
– Wyjechał…?
Krystyna spojrzała na niedźwiadka, którego znała tak dobrze, i wtedy Ela przycisnęła go kurczowo do siebie.
Wieczorem Emil zobaczył już z daleka dwie wieże jego miasta, ułożone w białawej mgle, jak w wacie. Potem wjechał na dudniący most. Nad spokojną rzeką, napęczniałą i dojrzałą, stali nieruchomi rybacy. Nagie dzieci biegały wzdłuż brzegu. Stanęły i machały rękami w stronę pociągu.
Emilowi otworzyła stara kucharka, którą nazywał Meduzą.
– O, panicz przyjechał!
– Czy tatuś jest w domu? A mamusia? (zapomniał, że jest chora). Niech Meduza, z łaski swojej, zaniesie rzeczy do mojego pokoju (zwracał się tak uprzejmie tylko do kucharek i pokojówek).
Wszedł do pokoju matki i pocałował ją wyjątkowo; miał wyrzuty sumienia, że zapomniał o jej chorobie. Gdy znalazł się u siebie, położył się natychmiast na tapczanie. Uwielbiał tę pozycję.
– Gdybym był dziewczyną, tobym na pewno był kurwą – pomyślał, ale zaraz wstał. Nie znosił chorobliwie, aby mu cośkolwiek ruszano w pokoju, i z tego powodu nie lubił sprzątań. Mówił: – Takie to porządki, że wszystko leży ułożone i niczego nie można znaleźć.
Więc skontrolował przede wszystkim dwie rzeczy, najbardziej narażone na niebezpieczeństwo: małą kolejkę, zabawkę dziecinną, która za naciśnięciem ukrytego w tapczanie guzika wyjeżdżała zza kotary i przywoziła papierosy i książki, i maszynę do pisania, czy mu przypadkiem Staszek czegoś nie zmajstrował przy niej. Najmniejszą zmianę pozycji pamiętał dokładnie.
Nagle zauważył, że dochodzi siódma, godzina spotkania z Jankiem. Poszedł na rytualne miejsce, na pewien niepozorny róg dwóch ulic. Mieli nastawione zegarki dokładnie na tę samą godzinę i byli bardzo punktualni. Emil przychodził zwykle o pięć minut wcześniej i czekał.
Przechodziły koło niego kobiety i, jak komety, ciągnęły za sobą smugi zapachów. Z daleka zapalono lampy semaforów kolei elektrycznej, która pełzła po drutach: fosforyzujący pająk.
Dziesięć po siódmej. Poczuł strach. Mężczyźni krążyli koło prostytutek, jak tokujące gołębie; śmieszne. Zaczął przełykać ślinę i zapatrzył się na chwilę.
Ich przyjaźń. Nie nazywali tego przyjaźnią, nie nazywali tego wcale. I mieli rację. Bo pewnych rzeczy nie należy nazywać. Wszelkie nazwy będą fałszywe. „Większa część naszych cierpień psychicznych pochodzi stąd, że umiemy je nazwać i opisać” – pomyślał Emil.
Mieli piętnaście lat. Chodzili do jednego gimnazjum, do różnych oddziałów tej samej klasy. Padał deszcz, gdy wyszli ze szkoły. Schowali się na centralnej poczcie, w dużej hali. Z teczkami pod pachą, rozmawiali o przeczytanych książkach. Gdy mówili o Rollandzie 41 41 Rolland, Romain (1866–1944) – francuski pisarz, autor m.in. 10-tomowej powieści rzeki Jan Krzysztof (1904–1912); nagrodzony literacką Nagrodą Nobla (1915). [przypis edytorski]
, Janek zapytał:
– Czy chcesz, aby było między nami tak, jak między Oliverem i Krzysztofem 42 42 Oliver i Krzysztof – w powieści Jan Krzysztof poeta Olivier Jeannin był przyjacielem muzyka Jana Krzysztofa Kraffta. [przypis edytorski]
?
Skinął głową. To było wszystko, co na ten temat powiedzieli.
Gdy deszcz minął, poszli po raz pierwszy do Emila do domu. Tam Janek zobaczył fortepian i zapytał (głos miał kobiecy, przypominający głos skrzypiec zza ściany):
– Czy grasz?
– Trochę.
– Co?
– Teraz ćwiczę mazurek Chopina.
– Mógłbyś zagrać?
Zagrał go. W punktach kulminacyjnych robił diminuenda 43 43 diminuendo a. decrescendo (wł., muz.) – stopniowe zmniejszanie dynamiki (głośności dźwięków) we fragmencie utworu muzycznego. [przypis edytorski]
, co było jego nowym odkryciem.
– Czy ja też mogę zagrać?
– Grasz?
– Tak.
Podszedł do fortepianu dziwnie miękko. Powiedział:
– Mazurek Cis-moll – i zagrał go tonem Edwina Fischera 44 44 Fischer, Edwin (1886–1960) – wybitny szwajcarski pianista i dyrygent, wsławiony gł. z wykonaniami dzieł Bacha i Beethovena. [przypis edytorski]
, rozpoczynającego fugę Bacha, całkiem prosto, egzotycznie, niemal wstrząsająco. Wtem otworzyły się drzwi i weszła matka Emila, mówiąc:
– Jak ładnie grasz dzisiaj. Co się…
Troje zaczerwienili się z całkiem różnych powodów.
– Pozwól, mamo, to jest mój kolega.
Potem kłótnie, przypominające sceny małżeńskie. Tylko na tematy teoretyczne. Wybuchała z nich wtedy nienawiść. Nie ukrywali jej, ale nie mogli odejść od siebie, aby nienawiść minęła. Nie widzieli, jak ją powstrzymać. Ona wciąż rosła, jak ziarno fakira, aż do punktu, kiedy w jednym z nich załamywała się, a wtedy równocześnie załamywała się i w drugim. Czasem (zdarzało się to bardzo rzadko) jeden z nich przełamywał pierścień nienawiści i uciekał z niejasnymi uczuciami, bo nie wiedział, czy odchodzi jako pogniewany. Była to tylko gra przed tym drugim i sobą zarazem, komedia nieunikniona i podniecająca. I jeden szedł zazwyczaj tak wolno, żeby drugi mógł go dogonić. Wtedy następowała ulga tak głęboka, że robiła wrażenie zapadania się, znikania, zlewania się z otoczeniem, nieistnienia.
Janek przyszedł pewnego razu z miną, która oznaczała „coś się stało”.
– Przyrzeknij mi, że się nic nie zmieni, myślę… między nami.
– Przyrzekam. Co się stało?
– Wstydzę się powiedzieć, ale to jest coś takiego, co może mieć wpływ.
– Lubisz kogoś?
– Ale skąd…
– Nie ma innej rady, jak powiedzieć?
– Nie ma.
– No, to powiedz.
– Ale nie będziesz się ze mnie śmiał? Zmieniam głos.
– W jaki sposób?
– Byłem u lekarza i powiedział, że będę mówił nisko… może nawet basem.
– Co to znaczy? Nic nie rozumiem.
Читать дальше