– Na cóż ci to? – podniosła na niego szaroniebieskie, smutne oczy i twarz bardzo ładną o niesłychanie regularnych rysach.
– Na co? bo ja bym bardzo chciał, żebyś zwracała na mnie uwagę; mnie zresztą robi wielką przyjemność patrzeć na ciebie i mówić z tobą, Mela.
Uśmiech przebiegł po jej wypukłych, bardzo ładnych ustach, podobnych w kolorze do bladych, sycylijskich korali, nie odezwała się jednak, rozlewając herbatę na spodek, który wziął ojciec i pił z niego, nie przestając chodzić po pokoju.
– Czy ja co śmiesznego powiedziałem? – pytał podchwyciwszy ten uśmiech.
– Nie, przypomniało mi się tylko, co mówiła pani Stefania dzisiaj rano, podobno wczoraj w teatrze mówiłeś jej, że nie umiesz flirtować z Żydówkami, że to rodzaj kobiet, który na ciebie nie działa. Mówiłeś tak? – utkwiła w nim oczy.
– Mówiłem, ale raz, że ja z tobą nie flirtuję, a po drugie, że ty właśnie nie masz w sobie nic a nic żydowskiego. Słowo honoru daję! – dorzucił prędko, bo znowu taki sam uśmiech przebiegł jej po ustach.
– Czyli, że jestem w twoim rodzaju. Dziękuję ci Moryc za szczerość.
– Czy cię to gniewa, Mela?
– Nie, jest mi to zupełnie wszystko jedno – surowo zabrzmiał jej głos, aż zajrzał jej w oczy ze zdziwienia, ale nie zobaczył w nich wytłumaczenia, bo trzymała utkwione w spodku, do którego znowu dolewała herbaty.
– Pogadajmy spokojnie, zawsze się można porozumieć – zaczął znowu Zygmunt, przyczesując maleńkim grzebykiem czerwoną jak miedź brodę.
– Co tu gadać, niech ojciec sam powie Albertowi, że jak w taki sposób poprowadzi interesy, to my za rok naprawdę zbankrutować możemy. On mnie nie chce słuchać, bo on ma swoją filozofię, jak powiada, niech mu ojciec powie, co on jest głupi, chociaż on jest doktor filozofii i chemii, bo rzuca pieniądze w błoto.
– A może jej ojciec powie, żeby się nie wtrącała do interesów, bo ich nie rozumie i żeby mnie swoim krzykiem nie nudziła, bo może mi się to w końcu sprzykrzyć.
– Na moją dobroć, na moje dobre serce, to on tak gada, co!
– Cicho, Regina.
– Ja nie będę cicho, bo tutaj idzie o pieniądze, o moje pieniądze; ja go nudzę, ja mu się mogę sprzykrzyć, jaki mi hrabia łódzki, o jej! o jej! – wykrzykiwała ze złością.
– Niech się ułoży na pięćdziesiąt procent – rzucił poważnie Landau.
– Na co się układać? Nic nie dać, my za swoje pieniądze nie dostaniemy od Frumkina ani grosza.
– Nie rozumiesz, Regina. Pokażcie, Grosman, aktywa i pasywa – rzekł Zygmunt, rozpinając mundur.
– Dać dwadzieścia pięć procent najwyżej – szepnął stary, dmuchając w spodek.
– Jest lepszy sposób – mówił półgłosem Fiszbin, rozdmuchując ogień w cygarze.
Nikt mu nie odpowiedział, bo się wszyscy dość pośpiesznie pochylili nad stołem, nad kartami, pokrytymi cyframi, które pośpiesznie sumował Zygmunt.
– Pięćdziesiąt tysięcy rubli winien! – zawołał.
– Ile ma? – zapytał ciekawie Moryc, wstając, bo Mela wyszła z pokoju.
– To się pokaże później, na ile procentów się ułoży.
– To jest interes do zrobienia.
– Pieniądze jakby były w kieszeni.
– Regina, nie potrzebujesz się martwić?
– Więc chcecie, abym plajtę zrobił? Nie myślę oszukiwać ludzi! – powiedział Grosman stanowczo, wstając od stołu.
– Ty musisz się ułożyć, bo inaczej ja wycofuję swój posag z interesu i biorę rozwód; co ja mam żyć z takim hrabią, co ja mam się martwić.
– Cicho, Regina, Grosman się ułoży na dwadzieścia pięć procent, bądź spokojną, ja w tym jestem, sam przeprowadzę ten interes – pocieszał ją stary Grünspan.
– Albert ma małe robaczki w głowie, jak się to nazywa, Moryc? – zapytał Fiszbin.
– Kiełbie we łbie – rzucił prędko i zniecierpliwiony miał ochotę iść do Meli.
– Chcesz posag – weź; chcesz rozwodu – dam ci go; chcesz te pieniądze, które ja mam jeszcze – zabierz; mnie już życie zbrzydło w tym piekle łajdackim. Ja z tobą, Regina, nigdy do ładu nie dojdę; nie było dzieci, to mi wciąż gadała, że jej wstyd się pokazać na ulicę, ma ich teraz czworo, to znowu niezadowolona.
– Albert, nie gadaj!
– Sza! sza! to są wasze interesy! – zakrzyknął Griinspan, prędko stawiając spodek na stole.
– Ona nigdy i z niczego nie była zadowoloną, ona się ciągle kłóci ze mną.
– Ja się nie mam kłócić! ja się nie mam o co kłócić, jak mi każe jeździć tymi zdechłymi końmi, z których się wszyscy śmieją.
– Dobre są i takie, bogatsze od ciebie chodzą pieszo.
– Ale ja chcę jeździć, mnie stać na porządne konie.
– To sobie kup, mnie nie stać na inne konie!
– Cicho Żydy! – zawołał Feluś, znowu kołysząc się w fotelu.
– On zgłupiał do reszty, to potrzeba mieć pieniądze, żeby kupować! to potrzeba mieć za co, żeby kupić, co potrzeba? To Wulff pewnie co ma, kiedy stawia fabrykę, to Bernstein dużo ma, kiedy za całe sto tysięcy mebluje sobie dom? – wykrzykiwała, wodząc zdumionym wzrokiem po rodzinie.
Albert odwrócił się do nich plecami i patrzył w okno.
Kłótnia zawrzała na nowo i podnosiła się do maksimum, krzyczeli wszyscy razem, pochylali się nad stołem, bili w niego pięściami, wydzierali sobie z rąk papiery, kreśląc na ceracie coraz nowe cyfry, rzucali coraz ohydniejsze projekty i sposoby plajty, wymyślali sobie nawzajem, zrywali się od stołu, siadali znowu i krzyczeli; a wszystkim brody, twarze, usta i wąsy trzęsły się i drgały, porwane tymi cyframi, jakie można było zarobić, rozwścieczeni na tego głupca, który stał odwrócony plecami i ani chciał słuchać o plajcie.
Nawet stary wyszedł ze swego pokoju i głośno dowodził; Regina, zmęczona wzruszeniem, siadła w fotelu i płakała spazmatycznie; Landau odrzucił ceratę i kawałkiem kredy pisał cyfry na stole, rzucając od czasu do czasu jakie słowo poważne, a Zygmunt Grünspan, rozczerwieniony, spocony, darł się najgłośniej, wołał, żeby się porozumieli i sprawdzał kolumny cyfr w wielkiej książce fabrycznej, jaką mu przyniosła Regina.
Tylko Moryc nie brał udziału w krzykach, siedział pod palmą obok Fiszbina, który, wyciągnięty na fotelu, bujał się, palił cygaro i od czasu do czasu wołał:
– Cicho, Żydy!
– To nie jest wcale wesoła operetka – powiedział znużony Moryc i zaniechawszy już zupełnie interesu z Grünspanem, poszedł w głąb mieszkania szukać Meli.
Zastał ją u babki, którą cała rodzina otaczała nadzwyczajną czcią i opieką.
Babka siedziała w fotelu na kółkach, przy oknie. Była to blisko stuletnia staruszka, sparaliżowana i zupełnie zdziecinniała; twarz miała tak zeschniętą i pościąganą w fałdy, że wszelki wyraz znikł zupełnie – wisiał tylko kawał żółto-szarej skóry pofałdowanej, z której świeciły czarne, bez połysku, niby szklane paciorki, oczy. Na głowie miała czarną perukę, ubraną w rodzaj czepka z aksamitów kolorowych i koronek, jakie noszą Żydówki po małych miasteczkach.
Mela łyżeczką dziecinną wlewała w zapadłe usta bulion; babka niby ryba otwierała i składała usta…
Ukłonił się jej – przestała jeść, popatrzyła na niego martwo i zapytała głosem głuchym, jakby pochodził spod ziemi:
– Kto to, Mela?
Nie poznawała już nikogo, prócz najbliższych.
– Moryc Welt, brat mojej matki, Welt – powtórzyła z naciskiem.
– Welt, Welt! – mełła w bezzębnych szczękach i otworzyła szeroko usta do bulionu, który znowu podawała Mela.
– Kłócą się jeszcze?
– Sądny dzień się zrobił.
Читать дальше