Błoto i w tej ulicy było wyżej kostek. A dalej, przy końcu ulicy, która wychodziła w pola, świnie łaziły przed domami i próbowały ryć stwardniałą ziemię po placach, na które wywożono gruz i śmiecie.
Domy stały porozrzucane bezładnie, kupiły się w grupy, to stały samotnie w polach, otoczone rozmiękłym, przepojonym wodą gruntem. Na samym końcu miasta stała fabryka Grünspana et Landsbergera, oddzielona od ulicy potężnym parkanem.
Z boku fabryki był wielki parterowy dom z facjatami, otoczony ogródkiem.
– Pan w domu? – pytał Moryc starego robotnika, który mu otwierał drzwi.
– A jest.
– Któż tam jest jeszcze?
– Są wszystkie.
– Co za wszystkie?
– A no, te Żydy familianty – mruknął pogardliwie.
– Ma Franciszek szczęście, że ja mam dzisiaj dobry humor, bo inaczej, to ja bym Franciszkowi zbił ładny kawałek pyska. Rozumie Franciszek? Zdjąć kalosze!
– Rozumiem, dostałbym niby po mordzie, ale że jaśnie pan ma humor, to już nie dostanę – szeptał dobrodusznie, ściągając mu kalosze.
– No, to niech Franciszek napije się wódki i niech pamięta – powiedział zadowolony, dając mu dziesiątkę i wszedł do pokoju.
– Parszywiec ścierwo! Biłby polski naród – splunął za nim.
Moryc wszedł do wielkiego pokoju, w którym już było z dziesięć osób, siedzących dokoła wielkiego stołu, pokrytego talerzami, po skończonym dopiero obiedzie.
Przywitał się ze wszystkimi w milczeniu i usiadł w rogu, na czerwonej kanapce, nad którą roztaczała cień wielka wachlarzowata palma.
– Po co się sprzeczać, można wszystko spokojnie obgadać – mówił powoli sam Grünspan, chodząc po pokoju w aksamitnej jarmułce na szpakowatych włosach.
Długa broda bramowała mu twarz białą, wypasioną, o małych oczkach, które wciąż z błyskawiczną szybkością przeskakiwały z przedmiotu na przedmiot.
Cygaro trzymał w ozdobionej sygnetem ręce, pociągał rzadko, wydymał wydatne, czerwone usta, powąchał z uwagą.
– Franciszek – zawołał do przedpokoju. – Niech mi Franciszek przyniesie z mojego gabinetu pudełko z cygarami, to jest zupełnie wilgotne. Ja to kładę na piecu, niech Franciszek uważa, niech ono nie zginie.
– Jak ma nie zginąć, to nie zginie – mruknął Franciszek.
– Co to za fest 87 87 fest (niem. Fest ) – święto, uroczystość. [przypis edytorski]
? – zapytał Moryc Feliksa Fiszbina, który także należał do rodziny, a siedział teraz na biegunowym fotelu, puszczał kłęby dymu i kołysał się zawzięcie.
– Gross-familien-Pleiten-fest – rzucił.
– Ja przyszłam do ojca, żeby ojciec poradził, prosiłam wszystkich, żeby także przyszli, niech zobaczą, niech mojemu mężowi powiedzą, kiedy mnie słuchać nie chce, że jak tak dalej będzie prowadzić interes, to my wyjdziem bez niczego – zaczęła energicznie młoda, przystojna, elegancka brunetka, w czarnym kapeluszu na głowie, najstarsza córka Grünspana.
– Ile macie na Lichaczewa? – rzucił krótko młody student uniwersytetu, o wydatnym semickim nosie i prawie czerwonych włosach i zaroście – zaczął gryźć ołówek.
– Piętnaście tysięcy rubli.
– Gdzie są weksle? – zapytał stary, bawiąc się złotym łańcuchem, który mu spadał na wielkim brzuchu, obciągniętym w aksamitną kamizelkę, spod której powiewały dwa białe sznurki.
– Gdzie są weksle! Wszędzie są! Płaciłem nimi u Grosglika, płaciłem za towar, płaciłem nimi Kolińskiemu za ostatnią oficynę. Co tu dużo gadać, tamten zrobił klapę, wrócą do mnie i zapłacić musimy. Ja je żyrowałem.
– Niech ojciec słucha! on tak ciągle mówi. Co to jest? do czego to podobne? To jest handel! to jest kupiec! to jest fabrykant porządny, co mówi: „Winienem, to zapłacę”. Tak może mówić głupi chłop, co nie rozumie żadnych interesów! – krzyczała i łzy żalu, gniewu i oburzenia błyszczały w jej wielkich, czarno-oliwkowych oczach.
– Ja się dziwię, Regino, ja się bardzo dziwię, że jesteś tak mądrą, a tych prostych rzeczy, na których się opiera nie tylko handel, ale i całe życie, nie rozumiesz…
– Ja rozumiem, ja dwa razy dobrze rozumiem, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego ty, Albert, chcesz płacić te piętnaście tysięcy rubli.
– Bom winien – szepnął, pochylając na piersi bladą, zmęczoną twarz i jakiś ironiczno-smutny uśmiech przewinął mu się przez wąskie usta.
– On ciągle swoje! Tyś brał towar surowy na kredyt, to winien, dobrze; ale tyś dawał towar także na kredyt i tobie są winni, a jak oni ci nie płacą, jak oni robią plajtę, to co ty masz robić? to ty powinieneś płacić, co? To ty masz stracić dlatego, że Frumkin chce zarobić, co? – krzyczała rozczerwieniona.
– Niedołęga!
– Wielki kupiec, aj! aj!
– Ty powinieneś się ułożyć, ty powinieneś zarobić na tym pięćdziesiąt procent.
– Regina ma rację!
– Ty się nie baw w głupie uczciwości, bo tu o gruby grosz idzie.
Krzyczeli wszyscy, wyciągając ku niemu ręce i twarze rozognione.
– Cicho Żydy! – rzucił niedbale Feluś Fiszbin kołysząc się na fotelu.
– Płacić! płacić! to i głupi potrafi, każdy Polak to samo umie, to wielka sztuka!
– Ależ porozumiejmy się, państwo! – krzyczał, aby wszystkich zagłuszyć, Zygmunt Grünspan, syn, student uniwersytetu, dzwonił nożem w szklankę, rozpiął mundur na piersiach i koniecznie chciał głos zabrać, ale nikt go nie słuchał, bo wszyscy gadali razem i krzyczeli, tylko stary Grünspan chodził w milczeniu i pogardliwie spoglądał na zięcia, który podparł się łokciami rzucał porozumiewające spojrzenia na Moryca, ten zaś czekał dosyć niecierpliwie końca rozpraw, przyglądał się staremu i rozmyślał, czy mu zaproponować interes, czy nie.
Miał ogromną chęć, ale w miarę oczekiwania chłodnął, reflektował się i coś, jakby pewien wstyd niewytłumaczony przejmował go, gdy sobie przypominał Karola i Bauma. A zresztą, nie miał odwagi zaufać Grünspanowi śledził jego okrągłą, chytrą twarz i małe oczki, biegające ustawicznie; z jakimś wyrazem taksacyjnym oczy jego krążyły po obecnych, zatrzymały się na jasnych spodniach wyciągniętego w fotelu Fiszbina, zdawały się ważyć ciężar złotej dewizki Alberta Grosmana, który siedział teraz z głową pochyloną, wpatrzony w sufit, jakby nie słysząc wrzawy groźnej, jaką podnosiła żona z pomocą najbliższej familii, zebranej po to, aby mu nie pozwolić płacić weksli, a zmusić niejako do zrobienia plajty, obmacywały gruby pugilares, w którym czegoś szukał gorączkowo Landau, stary Żyd z dużą rudawą brodą, w jedwabnej czapce na głowie.
Nie, Moryc miał coraz mniej zaufania do niego.
– Sza, sza, państwo. Napijemy się teraz herbaty – zawołał Grünspan, gdy służąca wniosła samowar szumiący.
– Poprosić jaśnie panienkę Melę! – rzucił wyniośle do Franciszka.
Przyciszyło się trochę.
Weszła Mela, kiwnęła wszystkim głową na przywitanie i zajęła się rozlewaniem herbaty.
– Ja się z tego wszystkiego rozchoruję jeszcze, mnie już serce boli, a tu ani chwili spokoju – szeptała Regina, wycierając sobie zapłakane oczy.
– I tak co rok jeździsz do Ostendy, będziesz teraz miała przynajmniej po co jeździć.
– Grosman, ty tak nie gadaj, to moje dziecko! – zawołał energicznie Grünspan.
– Tyś się ze mną nie witała, Mela – szepnął Moryc, siadając obok najmłodszej córki firmy Grünspan et Landsberger.
– Kłaniałam się wszystkim, nie widziałeś? – szepnęła, posuwając herbatę Zygmuntowi.
– Wolałbym, żebyś się ze mną osobno przywitała – mówił cicho, mieszając herbatę.
Читать дальше