– Tak, a i dlatego, że jesteś bardzo ładna z tą ironią na ustach, bardzo ładna.
– Komplement twój jest mniej piękny, bo tak en gros 88 88 en gros (z fr.) – prosto, ordynarnie, z grubsza, hurtowo. [przypis edytorski]
podany.
– Lubisz warszawskie en detaile 89 89 en detaile (fr.) – szczegółowo, detalicznie. [przypis edytorski]
, a na krótkie terminy i z dobrem żyrem.
– Wystarczy dobre wychowanie i uczciwość.
– Ale pomimo to nie zaszkodzi się obwarować intercyzą – rzucił ironicznie, wciskając binokle.
– A, tuś doprowadził! – szepnęła niezadowolona.
– Chciałaś!
– Chciałam, żebyś mnie poprowadził do Róży przede wszystkim – podkreśliła zdanie.
– Ja bym cię wszędzie doprowadził, gdybyś zechciała! – zawołał, pokrywając pewne dziwne wzruszenie, jakie nim owładnęło, ostrym śmiechem.
– Dziękuję ci, Moryc, ale tam to mnie już kto inny doprowadzi – odpowiedziała dosyć ostro, zamilkła i patrzyła smutnie w ulicę strasznie błotnistą, po brudnych domach i twarzach licznych przechodniów.
Moryc także milczał, bo był zły na siebie, a więcej jeszcze na nią. Potrącał z gniewu przechodniów, zaciskał binokle i rzucał niechętne spojrzenia na jej bladą twarz, z ironią chwytał spojrzenia współczujące, jakimi obrzucała gromady oberwanych, wynędzniałych dzieci, bawiących się po bramach i trotuarach. Rozumiał ją nieco i dlatego wydała mu się bardzo naiwną, bardzo.
Irytowała go swoim głupim, polskim idealizmem, jak w myśli określał jej charakter, a równocześnie pociągała jego twardą, suchą duszę tą odrobiną uczucia i tą jakąś dziwną poezją wdzięku i dobroci, jaka wydzierała się z jej bladej twarzy, ze spojrzeń zadumanych, z całej postaci wysmukłej i bardzo harmonijnie rozwiniętej.
– Znudziłam cię, żeś zamilkł? – szepnęła po pewnym czasie.
– Bałem się przerywać milczenie, mogłaś myśleć wtedy o nader wielkich rzeczach.
– Bądź pewnym, że o daleko większych, niźli twoja ironia może dosięgnąć.
– Równocześnie zrobiłaś, Mela, dwa interesy, mnie dałaś szczutka 90 90 szczutek – prztyczek. [przypis edytorski]
i sama się pochwaliłaś.
– A chciałam tylko jedno – powiedziała z uśmiechem.
– Mnie uderzyć, prawda?
– Tak i zrobiłam to z przyjemnością.
– Ty mnie bardzo nie lubisz, Mela? – pytał trochę dotknięty.
– Nie, Moryc – kręciła głową i uśmiechała się złośliwie.
– Ale mnie i nie kochasz?
– Nie, Moryc.
– My robimy ładny kawałek flirtu – powiedział, zirytowany tonem jej odpowiedzi.
– Pomiędzy kuzynami powinno to uchodzić, bo do niczego nie obowiązuje.
Przystanęła, aby dać kilka groszy jakiejś kobiecie okręconej w łachmany, stojącej pod parkanem z dzieckiem na ręku i głośno żebrzącej.
Moryc spojrzał drwiąco, ale sam prędko wydobył jakiś pieniądz i dał.
– I ty dajesz biednym? – zdziwiła się
– Pozwoliłem sobie na taką miłosierną operację, bo miałem akurat fałszywą złotówkę – zaczął się śmiać serdecznie z jej oburzenia.
– Ty się z cynizmu już nie wyleczysz! – szepnęła, przyśpieszając nieco kroku.
– Mam jeszcze czas i żebym miał jeszcze sposobność i takiego, jak ty, doktora…
– Do widzenia, Moryc.
– Szkoda, że już.
– Ja nie żałuję zupełnie. Będziesz dzisiaj w kolonii?
– Nie wiem, ponieważ w nocy wyjeżdżam z Łodzi.
– Wstąp, kłaniaj się paniom ode mnie i powiedz pani Stefanii, że będę u niej w sklepie jutro przed południem.
– A dobrze, ale za to ty kłaniaj się ode mnie pannie Rózi i powiedz Müllerowi także ode mnie, że jest błazen.
Uścisnęli sobie ręce i rozeszli się.
Moryc obejrzał się za nią, gdy już wchodziła do bramy pałacu Mendelsohnów i szedł do miasta.
Słońce już przygasało i zsuwało się za miasto, rozkrwawiając tysiące szyb łunami zachodu. Miasto cichło i przypłaszczało się w mrokach wieczoru; tysiące domów i dachów zlewało się coraz bardziej w jedną szarą, olbrzymią, zagmatwaną masę, pociętą kanałami ulic, w których zaczynały się palić nieskończone linie świateł gazowych, tylko kominy fabryk, co niby las potężnych pni czerwonych, wznosiły się nad miastem i zdawały się drgać i kołysać na jasnym tle nieba, płonęły jeszcze zorzami zachodu.
– Wariatka! Ja bym się z nią ożenił „Grünspan, Landsberger i Welt”, byłaby solidna spółka; trzeba o tym pomyśleć – szepnął Moryc, uśmiechając się do tego interesu.
– Co się stało Morycowi dzisiaj? – myślała Mela, wchodząc do wielkiego, dwupiętrowego domu narożnego, nazwanego pospolicie pałacem Szai. – Prawda, przecież ja mam pięćdziesiąt tysięcy rubli posagu, musi być w złych interesach i stąd ta gwałtowna czułość.
Nie mogła już myśleć więcej, bo wybiegła naprzeciw niej do przedpokoju jej najserdeczniejsza przyjaciółka, Róża Mendelsohn, nieznacznie utykając na prawą nogę.
– Miałam już posłać po ciebie powóz, bo nie mogłam się doczekać.
– Odprowadził mnie Moryc Welt, szliśmy wolno, prawił mi komplementa, no i tam dalej.
– Żydziak – rzuciła pogardliwie Róża, rozbierając ją i ciskając lokajowi kapelusz, rękawiczki, woalkę, okrycie, w miarę, jak zdejmowała to z Meli.
– Przesyła ci ukłony bardzo uniżone.
– Głupi! Myśli, że go poznam na ulicy, jak mi się będzie kłaniał.
– Nie lubisz go? – pytała, przygładzając powichrzone włosy przed wielkim zwierciadłem, stojącym pomiędzy dwiema olbrzymimi sztucznymi palmami, w jakie cały przedpokój był ozdobiony.
– Nie cierpię, bo ojciec chwalił go któregoś dnia przed Fabciem, a zresztą i Will go nie cierpi. Piękna lala!
– Wilhelm jest?
– Są wszyscy i wszyscy się nudzą, oczekując na ciebie.
– A Wysocki? – zapytała ciszej i trochę niepewnie.
– Jest i przysięga, że mył się cały przed samą wizytą. Słyszysz, cały.
– Przecież nie będziemy sprawdzać…
– Musimy wierzyć na słowo – przygryzła usta.
Ujęły się pod ręce i szły przez szereg pokojów, zalanych mrokiem nadchodzącego wieczoru, umeblowanych z nadzwyczajnym przepychem.
– Co robisz, Róża?
– Nudzę się i udaję przed gośćmi, że mnie bawią, a ty?
– Nic nie udaję przed nikim i także się nudzę.
– Okropne życie! – szepnęła Róża z westchnieniem. – I dokąd się to ma ciągnąć?
– Ty wiesz najlepiej dokąd, do śmierci chyba.
– Ach, co ja bym dała, żebym się mogła zakochać, co ja bym dała.
– Siebie i miliony w dodatku.
– Chciałaś powiedzieć: miliony i siebie w dodatku – powiedziała cierpko a drwiąco.
– Róża! – szepnęła Mela z wyrzutem.
– No, cicho, cicho! – ucałowała ją serdecznie. Weszły do niewielkiego pokoju, zupełnie czarnego, bo meble, obicia ścian, portiery, wszystko było pokryte czarnym pluszem lub czarną, matową farbą.
Pokój robił wrażenie kaplicy przedpogrzebowej.
Dwóch, zupełnie nagich, przegiętych w tył olbrzymów, z ciemnego brązu, unosiło w herkulesowych rękach, nad głową wielkie gałęzie dziwacznie poskręcanych storczyków, o kryształowych białych kwiatkach, z których mżyło na pokój elektryczne światło.
Na czarnych kanapkach i fotelikach niskich siedziało kilka osób w milczeniu i w najswobodniejszych pozach, a nawet jeden z mężczyzn leżał na dywanie, pokrywającym całą posadzkę; dywan był także czarny, miał tylko w środku wyhaftowany olbrzymi bukiet czerwonych storczyków, które, niby potworne, dziwaczne, powyginane robaki, zdawały się pełzać po pokoju.
Читать дальше