– Cudne miasto – szepnął Moryc, stojąc na rogu pasażu Meyera i przymrużonymi oczyma, patrząc po tych nieskończenie długich groblach domów, co ściskały ulice. – Cudne miasto, ale co ja na tym zarobię – myślał drwiąco i wszedł do cukierni narożnej, już zapchanej prawie po wierzch.
– Melanż! – zawołał na chłopaków, biegających we wszystkie strony, wcisnął się na jakieś miejsce wolne, przerzucił machinalnie ostatni „Berliner Börsen Courier” i znowu zapadł w rozmyślania; myślał, skąd wydostać pieniędzy, a potem, jak urządzić, aby na tym bawełnianym interesie, o który zrobił z przyjaciółmi układ kilka godzin temu, zarobić jak najwięcej.
Maurycy Welt za bardzo był łódzkim „Gründerem 81 81 Gründer (niem.) – założyciel. [przypis edytorski]
”, żeby mógł mieć jakie wahania sumienia, przeszkadzające mu zrobić dobry interes chociażby na skórze przyjaciół, jeśli ten interes sam mu szedł w ręce.
Żył w świecie, w którym oszustwa, podstępne bankructwa, plajty, wszelkiego rodzaju szwindle, wyzysk – były chlebem codziennym, wszyscy się tym łakomie karmili, zazdroszczono głośno sprytnie ułożonych łajdactw, opowiadano sobie po cukierniach, knajpach i kantorach coraz lepsze kawały, admirowano tych publicznych oszustów, wielbiono i czczono miliony, nie bacząc, skąd pochodzą; co to kogo obchodziło, zarobił czy ukradł, byle te miliony miał.
Niezręcznych lub niemających szczęścia spotykały drwiny i ostre sądy, brak kredytu, odmowa zaufania – szczęśliwy miał wszystko; mógł dzisiaj zrobić plajtę i płacić dwadzieścia pięć za sto, jutro ci sami, których okradł, dadzą mu jeszcze większy kredyt, bo swoje straty odbiją na innych, robiąc plajtę na piętnaście procent za sto.
Moryc myślał właśnie, jak by zarobić na spółce i jak by zarobić bez spółki.
– Kupić na wspólne conto co bądź tylko dla zamydlenia oczów, a kupować co się da na swoje własne conto – to była idea, jaka mu od rana przewiercała mózg – rzucał kolumny cyfr na marmurowy blat stolika, sumował, przekreślał, ścierał i pisał na nowo niestrudzenie, nie wiele zważając, co się około niego dzieje.
Wyciągano do niego przez głowy obok siedzących ręce, ściskał je, nie wiedząc komu.
– Morgen! – rzucał na odpowiedź i na przywitanie tym, których spostrzegł i zagłębiał się w najniemożliwsze 82 82 najniemożliwsze – dziś: najbardziej niemożliwe. [przypis edytorski]
kombinacje.
Nie mógł znaleźć ani sposobu, ani pieniędzy. Kredyt miał wyczerpany i zaangażowany w agenturze. Weksli nie mógł już więcej wystawiać, jeśli nie podeprze dobrym, solidnym żyrem.
– Kogo wziąć na żyro? – to mu się teraz tłukło po mózgu.
– Melanż! – rzucił znowu kelnerom, którzy w gwarze i tłoku, jaki napełnił cukiernię, kręcili się pomiędzy stolikami, z tacami kaw i herbat nad głowami.
Zegar z kukułką wykukał pierwszą.
Z cukierni zaczął się wolny odpływ na ulicę, na spacer.
Moryc wciąż siedział, naraz oczy mu rozbłysły, rozczesał palcami swoją wspaniałą, aksamitną brodę, wcisnął mocno binokle na nos i zaczął prędko mrugać oczami.
Przyszedł mu na myśl stary Grünspan, właściciel wielkiej fabryki chustek wełnianych pod firmą: „Grünspan et Lansberg”, jego bliski kuzyn, bo brat matki.
Postanowił iść do niego i, jeśli się da, wziąć go na żyro, a jeśli nie, to wciągnąć go do interesu na spółkę.
Rozpromienienie i radość z odkrycia trwała krótką chwilę, bo przypomniał sobie, że Grünspan zrujnował własnego brata i układał się już parę razy. Z takim nie bardzo bezpiecznie robić interesy.
– Plajciarz, oszust! – mruczał zirytowany, czując, że go nie weźmie na żadne żyro, ale pomimo to iść postanowił.
Zaczął się rozglądać po cukierni, po wąskim, ciemnym i długim pokoju, prawie już pustym, bo tylko pod oknami siedziało kilkunastu młodych ludzi, zatopionych w wielkich płatach gazet.
– Panie Rubinroth! – zawołał na młodego chłopaka, siedzącego pod lustrem, który ze szklanką w jednej ręce, z ciastkiem w drugiej, siedział pochylony nad rozłożoną na stoliku gazetą.
– Słucham pana? – wykrzyknął, zrywając się na nogi.
– Jest co?
– Nic nie ma.
– Powinienem był to wiedzieć rano.
– Nic nie było i dlatego nie zawiadamiałem, bo myślałem…
– Pan słuchaj, a nie myśl, to do ciebie nie należy. Ja panu powiedziałem raz na zawsze, żeby mi rano do mieszkania dawać znać codziennie, czy było lub nie było, to nie pańska rzecz, pańska rzecz jest mi donosić, ja za to panu płacę. Na ciastko i gazetę jeszcze byś pan zdążył.
Rubinroth zaczął się usprawiedliwiać dosyć gorąco.
– Nie krzycz pan, tu nie bożnica! – rzucił cierpko swojemu urzędnikowi z kantoru i odwrócił się od niego plecami.
– Kelner! Zal 83 83 Zal (z niem. zahlen : płacić) – rachunek, płacić (w formie rozkaźnika). [przypis edytorski]
! – wołał, wyjmując portmonetkę.
– Co pan płaci?
– Melanż!… Prawda, wyście mi nie przynieśli, ja nic nie płacę.
– W tej chwili będzie. Melaanż! – krzyknął na całe gardło.
– Wlej sobie w nos ten melanż, ja całe dwie godziny czekałem i muszę iść bez śniadania. Bałwan jeden! – krzyknął zirytowany i wybiegł z pośpiechem na ulicę.
Słońce przygrzewało coraz lepiej.
Tłumy robotników rozpłynęły się, zaczęły natomiast zapychać trotuary inne tłumy; tłumy ubrane elegancko, damy w modnych kapeluszach, w bogatych okrywkach, mężczyźni w długich, czarnych paltach, w hawelokach 84 84 hawelok – płaszcz męski bez rękawów, z otworami na ręce pod peleryną. [przypis edytorski]
z pelerynami, Żydzi w długich surdutach zabłoconych, Żydówki, przeważnie piękne, w aksamitach, którymi zamiatały błoto na trotuarach.
Wrzawa napełniała ulice, przepychano się ze śmiechem, tłoczono, spacerowano w górę ulicy aż do Przejazd lub Nawrot i z powrotem.
Przed cukiernią na rogu Dzielnej grupa młodzieży kantorowej przeglądała przepływające tłumy kobiet i robiła głośne uwagi i porównania, nie tyle uprzejme, ile głupie, wybuchając co chwila szalonym śmiechem, bo Leon Cohn stał z boku i robił swoje zwykłe witze, z których się sam śmiał najgłośniej.
Bum-Bum stał na froncie grupy pochylony i wciąż trzymał binokle obu rękami, i przypatrywał się kobietom, które, przechodząc przez ulicę przecinającą trotuar musiały unosić sukien.
– Patrzcie, patrzcie, jakie nóżki! – wołał, cmokając ustami.
– Ta ma dwa patyki w pończochach!
– Aj! jak się Salcia dzisiaj wypchała!
– Uwaga! Szaja jedzie – zawołał Leon Cohn, kłaniając się uniżenie Szai, który, rozparty niedbale w powozie, przejeżdżał obok nich.
Kiwnął im głową.
– On wygląda jak stara „resztka”.
– Panienko, bo suknia się błoci! – wołał za jakąś dziewczyną Bum-Bum.
– Niech osoba pokaże, co osoba ma! – gadał Leon.
– O co idzie, o tę troszkę…
– Moryc, chodź do nas! – zawołał Leon, zobaczywszy nadchodzącego Welta.
– Daj spokój, nie lubię błaznów na ulicy – mruknął i przeszedł, i utonął zaraz w tłumie, jaki płynął ku Nowemu Rynkowi.
Liczne rusztowania, stojące przed nowo wznoszonymi lub nadbudowywanymi domami, spychały wszystkich w błoto ulicy.
Niżej, za Nowym Rynkiem, pełno było Żydów i robotników, dążących na Stare Miasto. Piotrkowska ulica w tym miejscu zmieniała po raz trzeci swój wygląd i charakter, bo od Gajerowskiego Rynku aż do Nawrot jest fabryczną; od Nawrot do Nowego Rynku handlową, a od Nowego, w dół, do Starego Miasta tandeciarsko-żydowską.
Читать дальше