Szron pokrywał bruk i dachy i skrzył się jak brylanty w słońcu, co wstało gdzieś daleko za Łodzią, za fabrykami, których kominy, niby las gęsty i ponury, rozciągały się wprost okien i odcinały swoje potężne, surowe profile na tle złoto-błękitnego nieba.
– A jak się ten interes nie uda – szepnął, cofając się z okna.
– A no to stracimy, psiakrew, i nic więcej – mruknął Maks obojętnie.
– Możemy stracić trzy razy, bo kapitał, zarobek, a może i fabrykę.
– Nie może tak być – wykrzyknął Maks, bijąc ze złością w stół. – Fabrykę musimy mieć. Ja już z ojcem nie wytrzymam dłużej, a zresztą, czy mój fater długo pociągnie? Jeszcze rok, jeszcze dwa, a zjedzą go zięciowie, dogryzie go Zuker, on przecież zaczął już nas jeść, bo naśladuje nasze kapy na łóżka i nasze kołdry kolorowe i sprzedaje o 50% taniej; on nas żywcem zjada. A ja nie urodziłem się na parobka w cudzym interesie. Mam już trzydzieści lat, potrzebuję zacząć na siebie.
– I ja mówię, nie może być. Fabrykę, tak czy owak, mieć musimy. Ja także dłużej nie wytrzymam u Bucholca.
– Boicie się? – szepnął Moryc.
– To naturalna obawa, gdy się może stracić wszystko.
– Ty, Karol, nie możesz zginąć w żadnym razie; ty ze swoją uznaną specjalnością, ze swoim nazwiskiem, ze swoim von, ze swoją twarzą, zawsze możesz dostać milion, chociażby z Müllerówną w dodatku.
– Nie gadaj, mam narzeczoną, którą kocham.
– Co to przeszkadza, można mieć dwie naraz narzeczone i w obu się kochać, a ożenić z trzecią, która będzie miała pieniądze.
Karol się nie odezwał, bo mu się przypomniała panna Mada i jej naiwny szczebiot; chodził po pokoju, a Maks usiadł na stole, ćmił fajkę i bujał długimi nogami i nadstawiał twarz na pocałunek słońca, co się przedarło wskroś okien domu naprzeciwko i kładło długą złotą smugę, pełną drgającego pyłu na jego twarz rozespaną i na czarną głowę Moryca, siedzącego z drugiej strony stołu.
– Jeśli się boicie ryzyka, to ja wam dam radę, a raczej powiem, że istotnie to jest ryzyko. A jeżeli o tym interesie wie cała bawełna łódzka? Jeżeli ja ich w Hamburgu zastanę wszystkich? A jeżeli przez wielkie i gwałtowne zapotrzebowanie bawełna pójdzie w górę za bardzo. A w Łodzi nie będziemy mieli komu jej sprzedać, to co?
– Przerobimy ją w swojej fabryce i zarobimy jeszcze więcej – szepnął Maks, nadstawiając pod działanie słońca ucho jedno i część głowy.
– Ale jest wyjście. Zarobicie również i bez ryzyka.
– W jaki sposób? – zapytał Karol, przystając.
– Odstąpcie mi cały ten interes. Ja wam dam po pięć, no po dziesięć tysięcy odstępnego, niech stracę i to gotówką, baresgeld 74 74 baresgeld (z niem.) – gotówką. [przypis edytorski]
, za parę godzin.
– Świnia – mruknął Maks.
– Daj pokój Maks, on to robi z przyjaźni.
– A właśnie, że z przyjaźni, bo jak ja stracę, wy i tak możecie mieć fabrykę, a gdy zarobicie, również wam to nie przeszkodzi.
– Nie traćmy czasu na próżne gadaniny, trzeba iść spać. Kupujemy razem na wspólne ryzyko, a ty Moryc jedziesz dzisiaj do Hamburga.
– Niech da pokrycie. Kupi za nasze pieniądze, a potem powie, że kupił dla siebie, jego stać na to!
– To nasza przyjaźń i moje słowo jest pies, co ty gadasz Maks – wykrzyknął oburzony.
– Twoje słowo złote, twoja przyjaźń to dobry weksel, ale ewikcję daj, to handel.
– Załatwimy to w ten sposób, że Moryc będzie kupować i wysyłać zaraz pospiesznymi frachtami, na nachname. My wykupimy.
– A gdzie moja pewność, że mnie nie wyeliminujecie ze spółki, co?
– Świnia – zawołał głęboko dotknięty Maks, uderzając pięścią w stół.
– Cicho Maks, on ma rację. Zrobimy zaraz piśmienną umowę, którą się później dla upoważnienia urzędowego przeciągnie przez regenta.
Napisali zaraz upunktowaną wielokrotnie umowę, rodzaj aktu spółki, zawierającej się pomiędzy nimi trzema, na prowadzenie handlu surową bawełną.
Było w niej wszystko przewidziane.
– No, teraz stoimy na gruncie realnym. Ile mi wyznaczacie za zajęcie się tym interesem?
– Teraz zwykłe komisowe za kupno, a później porozumiemy się.
– Zaliczcie mi z góry, co możecie. Ja wam rachunek dokładny przedstawię strat, jakie poniosę przez czas pobytu w Hamburgu, strat na agenturze swojej, której przez ten czas nie będę mógł prowadzić.
– Świnia – powiedział po raz trzeci Maks i wykręcił drugą stronę twarzy na słońce.
– Maks, tyś mi powiedział trzy razy świnia, ja ci tylko raz odpowiem: głupi! Ty pamiętaj, że my mamy prowadzić nie romans, nie małżeństwo, tylko interes. Sam okpiłbyś Pana Boga, żeby się tylko udało, a mnie mówisz świnia, kiedy ja chcę tylko tego, co mi się należy prawnie. No niech Karol powie.
– Idź do diabła, stergnij.
– No, zgoda, nie kłóćcie się ciągle. Jedziesz kurierem w nocy?
– Tak.
– Tylko moi drodzy, pamiętajcie, ani dziś, ani później nikt nie ma wiedzieć, skąd wzięliśmy tę wiadomość o bawełnie.
– Alboż my wiemy, co?
– Taka tajemnica w trzech nie jest już tajemnicą.
– Idźcie spać. Karol, tylko mnie już nie budź. Moryc, choć pocałuję cię na drogę, bo cię nie zobaczę przed wyjazdem, wstanę dopiero jutro. No, bądź zdrów, chłopie, a nie okpij nas – mówił żartobliwie, całując się z Morycem serdecznie, bo, pomimo ciągłych kłótni i wymyślań, lubili się bardzo ze sobą.
– Ciebie kto by oszukał! – mruczał Moryc jakby z żalem.
– Ty jesteś dobry chłop, Moryc, ale czuć cię na milę szachrajem.
*
Było już po dwunastej, gdy Karol się obudził.
Słońce świeciło prosto w okna i zalewało blaskami cały pokój, umeblowany z najwyszukańszym wykwintem.
Mateusz umyty, wystrojony po niedzielnemu, wsunął się na palcach.
– Jest co? – zapytał Karol, bo często w nocy Bucholc przysyłał różne rozporządzenia.
– Z fabryki nie ma nic, są tylko ludzie z Kurowa, z listem. Czekają od rana.
– Niech zaczekają, przynieś list, a im daj herbaty. Wytrzeźwiałeś już?
– Jestem już na glanc, proszę pana dyrektora.
– Opatrzyłeś sobie już twarz, jak widzę.
Mateusz spuścił oczy i zaczął przestępywać 75 75 przestępywać – dziś: przestępować. [przypis edytorski]
z nogi na nogę.
– Raz jeszcze się upijesz, to możesz więcej nie pokazywać się.
– Już tak nie będzie.
Uderzył się w piersi, aż się rozległo.
– Nie boli cię głowa?
– Nie, ale mnie krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy pozwoli, a to już jak pies służyć będę za to.
– Na cóż mam ci pozwolić? – pytał ciekawie, ubierając się.
– Żebym ja mógł trochę porachować żebra tym Szwabom, co mnie tak uszlachciły.
– Takiś to mściwy?…
– Nie, nie mściwym, ale sponiewierania, ale swojej utoczonej krwi katolickiej – nie daruję.
– A rób co ci się podoba, byleby ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.
– Już ja im dam taki bejcz, co go im nikt nie spierze – szepnął mściwie i aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu zalała serce.
Sine plamy i siniaki zrobiły mu się pąsowe od wzruszenia.
Karol ubrał się i poszedł budzić przyjaciół.
Nie było już nikogo.
– Mateusz, panowie dawno wyszli?
– Pan Baum wstał o dziewiątej, telefonował o konie do domu i jak przyszły, zaraz pojechał.
– No, no, cuda się dzieją.
Читать дальше