– A pan Moryc wyszedł o jedenastej. Kazał mi walizkę podróżną naszykować i zanieść na kurier nocny.
– Zawołaj tych ludzi. Coś mi jest, ale co? – myślał, rozcierając sobie skronie, bo głowa mu ciężyła, czuł się niezdrów.
Wstrząsał nim jakiś dreszcz zdenerwowania. Nie chciało mu się siedzieć, a czuł wstręt do poruszenia się z miejsca.
Wypadki dzisiejszej nocy: teatr, loże, Lucy, knajpa, telegram, Moryc i Baum: przewijały mu się przez mózg w poszarpanych mgławicach i przechodziły, pozostawiając po sobie nudę i znużenie.
Zapatrzył się na wysmukły, kryształowy wazonik, pokryty bardzo pięknym rysunkiem złotym; złote lilie francuskie na tle mocnej purpury kryształu, którym przeświecało słońce i kładło krwawo-pomarańczowy cień na jedwabne, kremowe okrycie stołu.
– Ładna kombinacja – myślał, ale nie chciało mu się dalej patrzeć.
– Niech będzie pochwalony.
Odwrócił się do wchodzących.
– A, to wy z Kurowa. Macie list od panienki?
Wyciągnął rękę i zauważył, że mu pożółkła.
– Jest pismo. Daj matka wielmożnemu panu – powiedział poważnie chłop w białej kapocie, wyszywanej na szwach czarnymi tasiemkami, w portkach w poprzeczne czerwone, białe i zielone pasy, w kamizelce granatowej z mosiężnymi guziczkami, koszulę miał zawiązaną na czerwoną wstążeczkę; stanął przy drzwiach wyprostowany, baranicę zawiesił na własnych pięściach przyciśniętych do piersi i patrzał niebieskimi, surowymi oczami w Borowieckiego, od czasu do czasu odrzucając ruchem głowy grzywę płowych, niby konopie wymiędlone, włosów, co mu wciąż opadały na twarz starannie wygoloną.
Kobieta list wydobyła z dziesięciu co najmniej obwiązań i podejmując Karola za nogi, podała.
Przeleciał szybko oczami list i pytał:
– Wy się nazywacie Socha?
– Tak, rychtyk Socha, rzeknij no matka – szepnął, szturchnąwszy łokciem żonę.
– Juści prawda, Socha on jest, a ja jego żona i przyśliwa prosić wielmożnego pana niziniera o robotę na fabryce, o… – zatrzymała się chwilę, spoglądając na męża.
– Juścić o robotę, rzeknij no matka od początku.
– Właśnie pisze mi tu ojciec i panienka o waszym nieszczęściu. Spaliliście się, co?
– Juścić, że spalili, opowiedzże, jak było, matka.
– A to było tak, wielmożny panie, powiem rzetelnie, jak na spowiedzi. Mieliśwa chałupę zaraz za dworem, pierwszą ode wsi. Grontu to mój kupił ino dwie morgi i prętów dwadzieścia i pięć, co nam starszy pan, niby ociec wielmożnego pana niziniera, sprzedał, a za cośmy zapłacili całe trzysta złotych. Używićby się z tego nie używił. Kartofle były swoje, krowę się uchowało, świniak zawżdy galantny kwicał w chlewie, kuń był, bo stary mój jeździł na furmanki do miasteczka i woził różnych ludzi do kolei, albo i Żydów na ten przykład, za rubla, jak się dało. A mnie ta paninka cięgiem wołała do dworu na posługi, a to do prania, a to do robienia płótna, a to kiej się krowa ocielić miała. Święta panienka, a to naszego Walka to tak wyuczyła, co chłopak zna i drukowane i pisane, a na złotym untarzyku to cytać poredzi z kużdej strony; mistranturę tyż zna galancie, bo do mszy świętej księdzu Szymonowi sługuje. A chłopak ma dopiro na dziesiąty rok – zatrzymała się, aby wytrzeć nos w fartuch i obetrzeć załzawione rozczuleniem oczy.
– Prawda, mój syn Walek ma na dziesiąty rok, mów matka dokumentnie – szepnął poważnie chłop.
– Juści na dziesiąty, albo od Zielnej, albo na samą Siewną.
– Mówcie prędzej, bo widzicie, ja nie mam czasu – prosił Borowiecki, który chociaż się nudził podczas tego bezładnego opowiadania i mało słyszał, siedział cierpliwie, bo wiedział, że chłopi lubią się przede wszystkim wygadać i wyżalić po ludzku, a robił to głównie dla tego, że pochodzili z Kurowa.
– Rzeknij matka co ostało, bo wielmożnemu panu spieszno.
– To z łaski Boski i z łaski panienki i bez to co stary miał kunia i zarabiał i bez to co się czasem przedało, a to kuraków, a to prosiaka jakiego, a to gąskę, a to czasem jaką kapkę mleka albo i półkwaterek masła i jajków, tośwa się miały niezgorzy. Cała wieś nam zazdrościła, że to my pierwsze były przy dworze, że to nas panienka uważała, że to w izbie i obrazy święte były pikne, we złotych ramach, że to i odzienie zawżdy było jak się patrzy, żeśwa się to nie bijały, bo panienka cięgiem mówiła, że to grzych i obraza boska największa; że to mój u księdza Szymona często był i woził go do kolei, to bez to pomstowały na nas. A już najgorsza to była ta Pietrkowa, co to siedzi ino bez miedzę. Kłótnica taka, że ją i ksiądz Szymon już nieraz z ambony napominał. Nic nie pomogło, cięgiem tylko bij zabij na mnie. A taka niepoczciwa, co szczekała po cały wsi, że to ze dworu wynoszę kaszę, że mój kradnie siano z dworskich stogów. Widzieliście wy ludzie! Ażeby nam tak kulasy poupadały, jak jej ozór ten przeklęty odleci za szczekanie, jeśliśwa co wzięły. Ale żeby to ino to!
– Cóż ona więcej zrobiła, mówcie – szepnął prawie z rozpaczą, bo kobieta gadała coraz szczegółowiej, ośmielona jego życzliwym wzrokiem.
– A to bez nią myśwa się spaliły. Bo było tak, że zawżdy, jak to po somsiedzku się przytrafia, gąsiaki moje, już takie w knotach, co bym nijak nie mogła sprzedać po pięćdziesiąt kopiejek, przeszły na jej pole, ale nie było i pacierza, ino co dziopami chwyciły chila tyla trawkę, a ta suka zapowietrzona poszczuła je. Ażebyś Boga przy skonaniu nie oglądała, ażebyś! Zaraz mi zdechnęło pięcioro tych gąsków, bo je tak pies pogryz. Com się wypłakała, to jaże trudno wypowiedzieć. Stary przyjechał, ja mu mówię, a on mi rzekł: inszej rady nima na taką, ino sprać tak, coby gnaty poczuła.
– Prawda, rzekłem tak, mów dalej matka.
– Sprałam ją rzetelnie, zdarłam za te kudły, co ma kiej czarownica, utytłałam w gnojówce, skopałam kiej sukę. A to mi potem wieprzaka przetrąciła. Poszliśwa na sądy. Niech ta sprawiedliwość sądzi kto winowaty – wykrzyknęła, rozkrzyżowując ręce.
– A kiedyż was spaliła?
– Ja nie mówię, co ona, ino że bez nią, bo jakieśmy siedzieli w sądzie, przylata woźny i pedo: Chałupa się wam, Sochowa, pali! Jezus Maria, jakby mi kto łysty poprzetrącał, ruszyć się z miejsca nie mogłam.
– No, dosyć, rozumiem. A teraz chcecie znaleźć robotę w fabryce?
– Juści tak, wielmożny panie. Bośwa zeszły na dziady, bo się spaliło wszyćko i chałupa, i obora, i całki lewentarz, nic, ino teraz iść po proszonym.
Zaczęła płakać spazmatycznie, a chłop stał wciąż poważnie, zapatrzony w Borowieckiego, odgarniając jednakim ruchem głowy grzywę, co mu co chwila spadała na oczy i twarz.
– Znacie tu kogo w Łodzi?
– Są tutak ludzie z naszych stron, jest Antek Michałów, jest, powiedz dokumentnie matka.
– Juści, że są, ino niewiada, kaj ich szukać.
– Przyjdźcie do mnie Socha we wtorek o pierwszej godzinie. Robotę wam znajdę. Mateusz – krzyknął na lokaja – poszukaj im mieszkania i zaopiekuj się nimi. Mateusz krzywił się niechętnie i pogardliwie patrzył na nich.
– No, idźcie z Bogiem, a we wtorek przyjdźcie.
– Przyjdziewa, mów no matka.
Ale kobieta schyliła się do nóg Karolowi i obejmując je, prosiła:
– A tom po tej ostatniej kurze, co się nie spaliła, uzbierała mendel jajków, to niech to wielmożnemu panu będą na zdrowie, bo ze szczyrego serca dajem – i położyła mu u nóg węzełek.
– Prawda, niechta będą na zdrowie – i pochylił się także do nóg.
Читать дальше