– No, jestem już fertig. Do diabła, zimno mi obrzydliwie.
– Maks! – wołał tymczasem Karol, trzęsąc z całej siły Bauma, ale Maks nie odezwał się i obciskał silniej surdut na głowę.
– Na nic wszystko, śpi jak zabity. Tak mi zresztą pilno, że nie będę czekał.
– Przeczytaj Moryc uważnie depeszę, tylko nie oglądaj adresu – zastrzegł, podając telegram.
– Ba, kiedy nic nie rozumiem – cyfrowana!
– Prawda. Zaraz ci przeczytam.
I czytał mu wolno, bardzo dobitnie, podkreślając cyfry i daty.
Moryc wytrzeźwiał zupełnie, na pierwsze słowa zerwał się on z krzesła i pochłaniał oczami, całym sobą, treść tego telegramu. Gdy Karol skończył i podniósł tryumfujący wzrok na niego, Moryc stał nieruchomy, zapatrzony w ten interes, po kilka razy wciskał binokle na nos, które mu zupełnie nie chciały się utrzymać, uśmiechał się tak słodko, jak do ukochanej, szarpał nerwowo swoją piękną brodę, wreszcie rzekł uroczyście:
– Wiesz Karol, my mamy już przyszłość, my mamy grube pieniądze. Ten telegram wart jest sto tysięcy rubli, no, pięćdziesiąt, co najmniej. My się możemy na tej uroczystości pocałować! Co to za interes, co to za interes! – I posuwał się do Borowieckiego, chcąc go istotnie w tym radosnym podnieceniu ucałować serdecznie.
– Daj spokój Moryc. Nam potrzeba teraz gotówki, nie pocałunków.
– Prawda, masz rację, trzeba teraz pieniędzy i pieniędzy.
– Czym więcej kupimy, tym więcej zarobimy.
– Co się to w Łodzi będzie dziać. Aj! aj! Jeśli o tym wie Szaja, albo Bucholc, jeśli zdąży wykupić, to wszyscy dopiero będą śpiewać. Skądżeś to wyrwał!
– Moryc to moja tajemnica, to moja nagroda. – Uśmiechnął się do siebie, bo przyszła mu na myśl Lucy.
– Twoja tajemnica, to twój kapitał. Mnie jednak dziwi jedno.
– Co takiego?
– Ja się tego, Karol, nie spodziewałem po tobie Mówię zupełnie szczerze. Nie spodziewałem się, żebyś był zdolny mieć taki interes w ręku i chciał się dzielić, z nami.
– Toś mnie nie znał.
– Wiesz, że po tym fakcie jeszcze cię mniej znam.
I patrzył na niego tak, jakby podejrzywał jaką zasadzkę, bo nie mógł pojąć jak można chcieć się dobrowolnie dzielić zyskami.
– Jestem aryjczyk, a ty jesteś semita, w tym leży wytłumaczenie.
– Ja go nie widzę, nie rozumiem, co chcesz powiedzieć przez to.
– Tylko to, że ja chcę zrobić pieniądze, ale dla mnie świat się nie kończy na milionach nawet, a ty widzisz cały swój cel życia w zrobieniu pieniędzy. Kochasz pieniądze dla pieniędzy i zdobywasz je bezwzględnością, nie oglądając się na środki.
– Bo każdy jest dobry, który pomaga.
– To właśnie jest semicką filozofią.
– Z czymże ja się potrzebuję liczyć. Właśnie taka filozofia nie jest ani aryjska ani semicka, jest filozofia kupiecka.
– No mniejsza. Pomówimy o tym kiedy indziej obszerniej. Dlatego dzielę się z wami, że jesteście moimi wspólnikami i dawnymi przyjaciółmi. Zresztą, tak mi każe ambicja nawet, zrobić przysługę przyjaciołom.
– Droga ambicja.
– Liczysz?
– Bo wszystko się oblicza.
– Ileż liczysz naszą dawną zażyłość?
– Karol, ty się nie śmiej, ale ja ci powiem, iż twoją przyjaźń mógłbym obliczyć na ruble, bo ja przez nią, przez to, że razem mieszkamy, mam więcej kredytu o jakie dwadzieścia tysięcy rubli. Mówię ci szczerze.
Borowiecki śmiał się serdecznie, zadowolony głęboko ze słów Moryca.
– To, co ja robię, zrobiłbyś i ty, zrobiłby i Baum.
– Ja się boję, Karol, ja się bardzo boję, że Maks jest mądry człowiek, że on jest kupiec… Ale co ja, to zrobiłbym z całą przyjemnością.
Zaczął gładzić brodę i nasadzać binokle, żeby pokryć wyraz ócz i ust, które mówiły zupełnie co innego.
– Ty jesteś szlachcic, ty jesteś naprawdę von Borowiecki.
– Maks! Wstawaj, śpiochu! – krzyczał do ucha Baumowi.
– Nie budź mnie! – ryczał wściekły, wymachując nogami.
– Nie wierzgaj, tylko wstawaj, bo jest pilny interes.
– Karol, po co go budzisz – szepnął cicho Moryc.
– We trzech przecież musimy się naradzić…
– Dlaczego nie mamy zrobić tego interesu we dwóch?
– Bo zrobimy go we trzech – powiedział zimno Borowiecki.
– Czy ja mówię inaczej! Moglibyśmy tylko ułożyć bez niego, a jak wstanie, jak się wyśpi, to mu się powie! My w Łodzi stanowimy brylantową spółkę.
I biegał po pokoju coraz prędzej. Opowiadał o przyszłych zarobkach, rzucał cyfry, siadał na chwilę przy stole, brał w obie ręce szklankę z herbatą i pił; był tak zdenerwowanym, że binokle wciąż mu wpadały do szklanki; klął, wycierał je o poły surduta i znowu biegał, albo pochylał się nad stołem i na ceracie kreślił kolumny cyfr, które zmazywał natychmiast poślinionym palcem.
Tymczasem Baum wstał, wysapał się, wyklął w kilku językach, wypił olbrzymią ilość herbaty, zjadł wszystkie resztki z kolacji, jakie jeszcze były na talerzach, zapalił krótką angielską fajeczkę i przygładzając swoją małą łysinkę, jaką miał nad czołem, mruknął:
– Czego chcecie? Gadać prędko, bo mi się chce spać.
– Nie pójdziesz spać, jeno się dowiesz.
– Nie pyskuj.
Karol przeczytał mu telegram.
Moryc wyłożył plan, który był bardzo prosty: mieć pieniądze, dużo pieniędzy, jechać natychmiast do Hamburga, kupić, co się da, surowej bawełny i sprowadzić ją do Łodzi, zanim prawo o podwyższonym cle i taryfie zacznie obowiązywać. A potem sprzedawać, ma się rozumieć, z jak największym zyskiem.
Baum myślał długo, zapisywał coś w notesie, fajkę wypalił, wytrząsnął popiół na spodek, przeciągnął swoje olbrzymie kości i rzekł:
– Zapiszcie mnie na dziesięć tysięcy rubli, więcej nie mogę. Dobranoc!
Podniósł się z krzesła, aby iść z powrotem spać.
– Zaczekajże! Musimy się przecież porozumieć. Wyśpisz się jeszcze.
– Niech was diabli wezmą z tymi porozumiewaniami się. Ach te Polaki! W Rydze przez całe trzy lata mało co spałem, bo wszyscy się całe noce u mnie porozumiewali… i w Łodzi to samo.
Usiadł niechętnie i zaczął nabijać fajkę.
– Moryc, ile dajesz?
– Tak samo dziesięć tysięcy. Nie wydobędę na razie więcej.
– Więc i ja tak samo.
– Zyski i straty będą równe.
– Ale który z nas pojedzie? – zapytał Baum.
– Może jechać Moryc tylko, bo on się zna dobrze i to jego specjalność.
– Dobrze, pojadę. Co dacie gotówki zaraz?
– Ja mam piętnaście rubli, mogę dołożyć mój pierścień brylantowy, zastawisz go u ciotki, da ci więcej niż mnie – mówił ironicznie Maks.
– Mam wszystkiego przy sobie, zaraz… 400 rubli, mogę dać 300 zaraz.
– Kto twoje weksle będzie żyrował, Baum?
– Dam gotówkę.
– Ja jeśli na czas nie wyrwę gotówki, to dam weksle z dobrym żyrem.
Zaległa cisza. Maks położył głowę na stole i patrzył na Moryca, który szybko coś pisał i obliczał. Karol chodził wolno po pokoju i wąchał dla orzeźwienia jakieś perfumy w kosztownym flakoniku.
Dzień był już wielki i przez okna pozasłaniane gipiurowymi zasłonami wlewał białe, ostre światło poranku i mącił blask lampy i świec płonących w wielkich brązowych kandelabrach.
Cisza ogromna, cisza Łodzi w niedzielę, rozlewała się po mieście i przenikała do wnętrza mieszkania. Jakiś daleki turkot dorożki huczał niby grzmot po stwardniałym błocie i w pustej, jakby wymarłej ulicy.
Karol otworzył lufcik, aby wpuścić trochę świeżego powietrza i wyjrzał na ulicę.
Читать дальше