A zresztą, gdyby tak było, już by o tym ktoś wiedział i mówił z pewnością.
– Czy ona ma i duszę jaką? – myślał teraz rozpatrując jej dziką, niepohamowaną namiętność. Ale po co ja tam wlazłem, jeszcze teraz! Do diabła z miłością, mieć teraz taką kulę u nogi, kiedy się zakłada fabrykę na kredyt. A jednak…
I zastanowił się, szukał w sobie miłości do niej, wmawiał w siebie zupełnie szczerze, że ją kocha, że to miłość go porwała, a nie zwykła, zmysłowa burza zdrowego i niewyczerpanego organizmu.
– Bądź co bądź, gra warta świeczki – pomyślał.
Dorożkarz zakręcił i stanął zaraz przy rogu Spacerowej, przed synagogą.
Restauracja, do której przyjechał Borowiecki, poszukując Moryca, znajdowała się zaraz za synagogą, w głębi podwórza, obstawionego niby kamiennymi pudłami, czteropiętrowymi oficynami z trzech stron, bo czwartą zakończał mały ogródek, odgrodzony zielonymi sztachetkami i przyparty do tyłów olbrzymich, nagich czerwonych murów jakiejś fabryki.
Mała oficynka parterowa stała w głębi, pod samym murem i buchała oświetlonymi oknami i wrzaskliwą, podobną do ryczenia osłów wrzawą.
– Oho, jest cała banda – pomyślał, wchodząc do długiej, niskiej sali, tak zaciemnionej dymami cygar, że w pierwszej chwili, w tym sinawym obłoku, popstrzonym złotymi kulami gazowych świateł, nie odróżnił nikogo.
Kilkadziesiąt osób tłoczyło się dookoła długiego stołu, krzyczało, gadało głośno, śmiało się i śpiewało, co połączone z brzękiem talerzy i przenikliwym szczękiem tłuczonego szkła, tworzyło taką splątaną, zgiełkliwą wrzawę, że ściany się trzęsły i nic usłyszeć nie było można.
Naraz przycichło nieco i jakiś ochrypnięty, pijany głos zaintonował z końca stołu:
Agato! Ty interes fajny masz – Agato!
Agato! Ja całuję ciebie w twarz – Agato!
Agato! To mi za to piwa dasz – Agato!
„Agato!” ryczał tłum wszystkimi możliwymi i niemożliwymi głosami, które tak pokryły głos Bum-Buma. który był tej piosnki przedziwnie głupiej kompozytorem i solistą, że na próżno krzyczał dalsze zwrotki, nikt go nie słuchał, bo wszyscy wyli:
– Agato! Agato!
Bum-Bum la la la! Agato! Tra la la la! Agato! Cip, cip, cip Agato!
Tak ten śpiew podniecał, że zaczęli do taktu bić laskami w stół, kufle leciały na ściany lub rozpryskiwały się o piec, niektórym i to nie wystarczało, bo krzesłami bili o ziemię i jak zapamiętali, oślepli, z zamkniętymi oczami śpiewali:
– Agato! Agato!
– Panowie, na miłość boską, bo mi sprowadzicie tymi krzykami policję – zaczął błagać wystraszony gospodarz.
– Pan potrzebujesz być cicho, my płacim! Panienko, proszę jedno piwo!
– Hej Bum-Bum, zaśpiewaj no pan – krzyczano do Buma, który poprawiał binokle obu rękami i stał w drugim pokoju, przed bufetem.
– Kwicz Bum-Bum, ja i tak nie słyszę – szeptał jeden pół sennie, leżąc na stole, który cały był pokryty butelkami wina i koniaków, maszynkami od kawy, kamionkami od porteru, kuflami i szkłem potłuczonym.
– Agato! Agato! – wrzeszczał półgłosem jakiś kantorowicz, senny, z przymkniętymi oczami, pijany, bił laską w stół.
– No, bawią się echt 69 69 echt (niem.) – prawdziwy; prawdziwie. [przypis edytorski]
po łódzku – szepnął Karol, szukając oczami Moryca.
– Dyrektor! Panowie, jest i firma Bucholc Herman i Spółka! Jesteśmy zatem w komplecie. Panienko, kółko koniaków! – krzyczał jakiś wysoki i gruby Niemiec łamaną polszczyzną.
Zatoczył się szerokim gestem dokoła, chciał jeszcze coś mówić, ale nogi mu się zwinęły i upadł na kanapę stojącą za nim.
– Ależ to widzę cała banda wesoła.
– Cały nasz komplet burszów.
– My tak zawsze, jak pić to solidarnie, jak co robić – zdechł pies.
– O tak, solidarnie, jak mówi ten, no, jakże się nazywa, no ten, co to mówił: „Hej ramię do ramienia, wspólnymi łańcuchy! 70 70 Hej ramię do ramienia (…) opaszmy – fragment Ody do młodości Adama Mickiewicza: „Hej! ramię do ramienia! spólnymi łańcuchy / Opaszmy ziemskie kolisko! / Zestrzelmy myśli w jedno ognisko, / I w jedno ognisko duchy! / Dalej, bryło, z posad świata! / Nowymi cię pchniemy tory”. [przypis edytorski]
”
– Opaszmy brzuchy albo inną galanterię – wtrącił ktoś z boku.
– Cicho pan. Włóczęgom, psom i ludziom od Szai – wstęp wzbroniony! Zapisz pan to, panie redaktorze – wołał któryś, zwracając się do wysokiego chudego blondyna, melancholijnie siedzącego na środku pokoju, który błądził dużymi, jakby pożyczonymi oczami, po ścianach pokrytych oleodrukami.
– Moryc, mam do ciebie bardzo pilny interes – szepnął Karol, przysiadając się do Welta i do Leona Cohna, bo obaj pili tylko ze sobą.
– Pieniędzy chcesz, masz pugilares – szepnął nadstawiając kieszeń spodnią surduta – albo zaczekaj, chodźmy do bufetu. U diabła, jestem pijany – mruknął, na próżno usiłując się trzymać prosto.
– Może dyrektor usiądzie. Napijem się, a! wódeczka jest, koniaczek jest, a!
– Każcie mi dać jeść, bo głodnym jak wilk.
Kelnerka przyniosła gorących serdelków, bo już nic więcej nie było w bufecie.
Borowiecki zaczął jeść, nie zważając na towarzystwo całe, które porozdzielane na grupy, piło i gadało.
Była to sama prawie młodzież łódzka, typowa młodzież z kantorów i składów, z małą domieszką techników fabrycznych i specjalistów innych zajęć.
Bum-Bum, pomimo, że był zupełnie pijanym, chodził po sali, w pięść się trzaskał, binokle poprawiał, pił ze wszystkimi, a chwilami podchodził do młodego chłopaka, który wciśnięty w głęboki fotel, obwiązany serwetką spał i krzyczał mu do ucha:
– Kuzyn, nie śpij!
– Zeit ist Geld 71 71 Zeit ist Geld (niem.) – czas to pieniądz. [przypis edytorski]
! Czyje conto ? – odpowiadał, nie otwierając oczów, stukał automatycznie kuflem w stół i spał dalej.
– Kobieta! Daj pan pokój, to kein geszeft 72 72 kein geszeft (z niem.) – to nie jest interes; żaden interes. [przypis edytorski]
być kobietą, to szkoda czasu – wołał ze śmiechem znany powszechnie w Łodzi Feluś Fiszbin.
– Ja jestem człowiek, panie, najautentyczniejszy człowiek – krzyczano przy drugim rogu.
– Pan się nie chwal! Pan jesteś gruba symulacja człowieka – drwił Feluś.
– Panie Fiszbin, pan może jesteś Fiszbin, ale pański interes nie jest nawet słoma.
– Panie Weinberg, pan jesteś… no już pan wiesz i my wiemy, co pan jesteś, ha, ha, ha.
– Bum-Bum, zaśpiewaj majufes, bo się Żydy kłócą.
– König, ty jesteś mój przyjaciel, ale ja ze smutkiem widzę, żeś ty coraz głupszy. Tobie już w brzuch głowa wlazła. Ja się o ciebie bardzo boję. Panowie on się tak pasie, że jemu niedługo własna skóra nie wystarczy, on się w nią nie zmieści, ho, ho.
Śmiech gruchnął ogólny, ale König nie odezwał się, popijał piwo i wpatrywał się w światła nieprzytomnymi oczami, siedział bez surduta, z rozpiętym kołnierzykiem u koszuli.
– Wróćmy doktorze do kobiet – zaczął Feluś do sąsiada, który z opuszczoną na piersi brodą siedział i wykręcał ustawicznie i niezmordowanie wąsiki blond i co chwila nerwowym ruchem otrzepywał klapy surduta i wpychał w rękawy dosyć brudne mankiety.
– Dobrze, to jest ważna kwestia, choćby z punktu socjalno-psychologicznego.
– To jest żadna kwestia. Znasz pan chociażby jedną porządną kobietę?
Читать дальше