– Przypuszczam tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele, pomimo swojego skąpstwa.
– Pan myślisz? – szepnął i oczy mu strzeliły płomieniem nienawiści.
– Cała Łódź wie o tym.
– Jeszcze i wtedy kogo by oszukał, bo zapłaciłby fałszywymi pieniędzmi albo wekslami bez wartości. Kundel… – opuścił głowę na piersi, na stary watowany szlafrok z łatami na łokciach i zapatrzył się w ogień.
Borowiecki, zaprawiony już dobrze w tej serwilistycznej subordynacji wobec milionerów, nie śmiał nic mówić, czekał cierpliwie, aż on pierwszy zacznie.
Rozglądał się po ścianach wybitych bardzo ciemnym wiśniowym adamaszkiem jedwabnym, obwiedzionych szeroką złotą lamperią. Kilka ordynarnych oleodruków niemieckich wisiało na ścianach. Olbrzymie mahoniowe biurko stało w rogu pomiędzy dwoma oknami, przysłoniętymi ekranami z kolorowych szkieł. Linoleum, naśladujące posadzkę, pokrywało podłogę gabinetu i było nader mocno powydeptywane.
– Słucham pana – mruknął szorstko.
– Mówiliśmy o Szai.
– Dajmy spokój temu. Kundel! Niech tutaj przyjdzie Hamer. Co to, za pięć minut mam brać pigułki, a tego błazna nie ma jeszcze. Pan znasz wczorajsze nowiny?
– Słyszałem, pan Knoll mówił mi w teatrze.
– Pan bywasz w teatrze?
Oczy mu zaświeciły urągliwą złośliwością.
– Nie rozumiem nawet pytania prezesa.
– Prawda, że pan Polak, prawda, że pan von – zaczął się krzywić jakby do śmiechu.
– Przecież i pan prezes bywa w teatrze.
– Ja jestem Bucholc, panie von Borowiecki. Ja mogę bywać wszędzie, gdzie mi się podoba – podniósł głowę i dumnie, miażdżąco patrzył.
– Winne są teatry, że zamiast być dla niektórych ludzi tylko, stoją otworem dla wszystkich, mających za co kupić sobie miejsce – szepnął Borowiecki i nie mógł powstrzymać złośliwego uśmiechu.
– Nie słucham pańskie gadanie – stuknął ze złością kijem w głownie, że aż się iskry posypały na pokój.
– Daruje pan prezes, że go pożegnam – mówił Borowiecki, podnosząc się z krzesła, zirytowany ostatnimi słowami.
– Siedź pan, zaraz będzie obiad. Tu się nie ma o co obrażać, zresztą pan wiesz, jak pana cenię, pan jesteś wyjątkowym Polakiem. Knoll mówił panu o wszystkim?
– O bankructwach ostatnich.
– Tak, tak… Wyjechał za pilnym interesem i właśnie proszę pana o zastąpienie go na cały czas nieobecności. Morrys zastąpi pana w drukarni.
– Dobrze, a co do Morrysa, to bardzo zdolny człowiek.
– I głupi. Siadajże pan. Ja lubię Polaków, ale z wami wcale gadać nie można, zaraz się byle słówkiem obrazi i bądź zdrów. Langsam 77 77 langsam (niem.) – powoli, pomału. [przypis edytorski]
panie Borowiecki, langsam, pan nie zapominaj, że jesteś moim człowiekiem.
– Pan prezes za często mi przypomina, abym o tym chociaż na chwilę zapomnieć mógł.
– Uważasz pan to za niepotrzebne? – pytał, patrząc na niego z uśmiechem dobrotliwym.
– Jak komu i jak gdzie.
– Ja bym panu dał konie, tylko niech pan nimi powozi bez bata i bez cugli.
– Porównanie, jako porównanie nie jest złe, tylko nie bardzo można je zastosować do nas wszystkich, pracujących u pana.
– Ja go nie stosuję do pana, ani do pańskich niektórych, uważasz pan, mówię, niektórych kolegów, tylko do tej czarnej, roboczej masy…
– I ta robocza masa to ludzie.
– Bydło, bydło – wykrzyknął, bijąc kijem w taburet z całych sił. – Pan się tak nie patrz na mnie, ja tak mówić mogę, bo ja ich wszystkich żywię.
– Tak, ale oni pracują dosyć dobrze na to żywienie, zarabiają.
– U mnie zarabiają, ja im daję zarobek, oni mnie powinni całować po nogach, bo jakbym im nie dał roboty, to co?
– Toby sobie znaleźli gdzie indziej – szepnął, bo złość nim miotać poczynała.
– Zdechliby z głodu, panie Borowiecki, jak psy.
Borowiecki nic już się nie odzywał, był zirytowany tą pychą głupią Bucholca. który przecież pomiędzy łódzkimi fabrykantami był unikatem z wielkiego rozumu i wykształcenia, a tak prostej kwestii nie rozumiał.
– Panie prezesie, szedłem właśnie z pigułkami, kiedy przyszedł August.
– Cicho! Jeszcze całe dwie minuty. Zaczekaj! – rzucił ostro do swego nadwornego doktora, który się nieco zmieszał takim przyjęciem, ale stanął pokornie o kilka kroków przy drzwiach i czekał, biegając zalęknionym, niespokojnym wzrokiem po twarzy Bucholca, który wpatrzony w stary srebrny zegarek, nachmurzony siedział w milczeniu.
– Ty się, Hamer, pilnuj, ja ci płacę za to, dobrze płacę – rzekł po chwili, nie odrywając wzroku.
– Panie prezesie!
– Bucholc mówi, cicho! – rzekł z naciskiem i uderzył go oczami. – Ja jestem punktualny, jak mi raz powiedzieli, że brać pigułki co godzina, to biorę co godzina. – Pan musisz być bardzo zdrowym, panie Borowiecki, widać to po panu.
– Tak bardzo jestem zdrowy, że jakbym posiedział w fabryce, w drukarni, jeszcze dwa lata, to mam pewne suchoty. Już mnie doktorzy ostrzegali.
– Dwa lata! można jeszcze dużo wydrukować towaru przez dwa lata. Hamer dawaj!
Hamer z namaszczeniem odliczał piętnaście pigułek homeopatycznych na wyciągniętą rękę Bucholca.
– Prędzej! ty kosztujesz tyle, co dobra maszyna, a ruszasz się tak powoli – syknął i połknął pigułki.
Lokaj podał mu na srebrnej tacy szklankę z wodą do picia po lekarstwie.
– On mi każe połykać arszenik, to jakaś nowa metoda leczenia, zobaczymy, zobaczymy…
– Ja już widzę duże polepszenie w zdrowiu pana prezesa.
– Cicho, Hamer, nikt cię o to wcale nie pyta.
– Dawno pan prezes prowadzi tę arszenikową kurację? – zapytał Borowiecki.
– Trzeci miesiąc mnie już zatruwa. Możesz iść Hamer! – rzucił wyniośle.
Doktor ukłonił się i wyszedł.
– Łagodny człowiek z tego doktora, ma obwatowane nerwy! – zaśmiał się Borowiecki.
– Ja jemu je watuję pieniędzmi. Ja mu dobrze płacę.
– Telefon się pyta, czy jest pan Borowiecki? co mam powiedzieć? – meldował w drzwiach dyżurny, przyboczny urzędnik Bucholca.
– Pozwoli pan prezes?
Bucholc kiwnął niedbale głową.
Karol zeszedł na dół, do przybocznego kantoru Bucholca, gdzie był telefon.
– Borowiecki, kto woła? – pytał, przykładając ucho do muszli.
– Lucy. Kocham cię! – drgały mu roztrzęsione odległością wyrazy w uchu.
– Wariatka! – szepnął, uśmiechając się ironicznie na stronie.
– Dzień dobry.
– Przyjdź wieczorem o ósmej. Nikogo nie będzie. Przyjdź. Czekam. Kocham cię! Słuchaj, całuję cię, do widzenia.
Istotnie, odczuł rozpryśnięte mlaśnięcie, jakby odgłos pocałunku.
Telefon zamilkł.
– Wariatka! Będzie z nią ciężko, nie zadowolni się byle czym – myślał, powracając na górę i był więcej zniecierpliwionym niż uradowanym tym oryginalnym dowodem miłości.
Bucholc, wciśnięty w fotel, położył kij na kolanach i przerzucał jakąś grubą, przepełnioną cyframi broszurę, która tak go pochłonęła, że co chwila łapał spodnią wargą przycięte krótko wąsy, co się nazywało w języku fabrycznym: ssie nos, a co było oznaką głębokiego zaabsorbowania.
Stos cały listów i rozmaitych papierów leżał przy nim na niskim stoliku, cała świeżo nadeszła poczta dzisiejsza, którą zwykle sam odbierał.
– Pomoże mi pan rozsegregować listy, panie Borowiecki, zastąpi pan Knolla od razu, zresztą, chcę pana nieco zabawić.
Borowiecki spojrzał pytająco.
Читать дальше