Postanowili udać się do izby chorych. Młody lekarz okrętowy uspokajająco się do nich uśmiechnął.
– Chłopiec śpi. Jest dość wymizerowany, widocznie głodował, ale szybko przyjdzie do siebie.
– Rozmawiał pan z nim?
– Zamknął się w sobie, nie chciał mówić. Przez sen powtarza imię “Patryk” i słowo “mother”.
Smuga i kapitan spojrzeli po sobie jednakowo wzruszeni.
– Musiał dzieciak sporo przeżyć – powiedział podróżnik.
W tejże chwili chłopiec otworzył oczy. Przetarł je dłonią i rozejrzał się przytomniej. Gdy Smuga pochylił się nad nim, przestraszony zasłonił twarz dłońmi.
– Nie bój się. Nic ci nie grozi. Jesteśmy przyjaciółmi. Przerwał mu szloch. Spokojna twarz dziecka zmarszczyła się nagle.
Z oczu pociekły łzy. Niespodziewanie malec objął Smugę za szyję.
– No dobrze, już dobrze, synku – uspokajał podróżnik. Nienawykły do takich scen, niezdarnie tulił chłopca do siebie.
Pozostali mężczyźni milczeli, poruszeni dramatyzmem sceny.
– Jak ci na imię, chłopcze? – spytał wreszcie kapitan, by przerwać męczącą ciszę.
– Ja, to… Ja jestem Patryk.
– Patryk to bardzo piękne imię – powiedział lekarz.
– Przyznasz Patryku, że zrobiłeś nam wszystkim ogromnie, hm… miłą niespodziankę – w ten osobliwy sposób kapitan rozpoczął swoje dochodzenie.
– Na statek to ja wszedłem… Dwu panów dźwigało duży pakunek. Na tym dużym był mały. Jak ten mały spadł, to ja go podniosłem i już… Potem, zostawiłem ten pakunek i poszukałem schowka dla siebie. Szukałem kryjówki. Wszędzie było dużo ludzi… a ja chciałem się schować. Taki pan otworzył to pomieszczenie i tam się schowałem.
– I cały czas tam byłeś?
Chłopiec przestał już jednak odpowiadać.
Zostawili go na razie w spokoju. Ubranego, nakarmionego i umytego zaproszono go wkrótce do kajuty kapitana, gdzie zebrani w skupieniu wysłuchali burzliwej historii jego młodego życia.
Chłopiec urodził się w Belfaście w noc sylwestrową na przełomie wieków. Rodzina była biedna. Wielu Irlandczyków emigrowało wtedy za ocean. Ojciec i dziadek “pasażera na gapę” popłynęli do Australii, gdzie znaleźli złoto. Wrócili do ojczyzny, ale dziadek chłopca, wycieńczony i schorowany, wkrótce umarł. Ojciec zaś wplątał się w jakieś tajne związki [34]i zginął w antybrytyjskich zamieszkach. I matka została sama, w biedzie, z gromadką dzieci.
– Ja to – kontynuował mały Irlandczyk -ja to byłem najstarszy… Tata i dziadek opowiadali mi, jak znaleźli złoto. Jak znaleźli złoto, to było w domu dobrze. Jak dziadek umarł i tata, to było niedobrze.
Smuga, zasłuchany jak i inni, szukał czegoś gorączkowo w pamięci. W pewnej chwili wstał i wziął do ręki fotografię, którą znaleziono w torbie uciekiniera. Długo się w nią wpatrywał. Zamknął oczy i skupił myśli, ukrywając twarz za osłoną dłoni. Tymczasem mały snuł dalej swe wspomnienia:
– To ja sobie pomyślałem, że też znajdę złoto w Australii i znów będzie u nas dobrze. I wyruszyłem w drogę.
I popłynęła opowieść o promie, którym dostał się do Anglii, o sprytnym wtargnięciu na pokład brytyjskiego parowca… Historia brzmiałaby niewiarygodnie, gdyby nie opowiadał jej naoczny świadek I bohater.
Smuga raz jeszcze spojrzał na fotografię. “Skąd znam te twarze?”
– koncentrował wzrok to na jednej, to na drugiej sylwetce mężczyzny. Obaj wysocy, smukli, z jasnymi brodami w ciemnych garniturach. Podobni do siebie niemal jak bracia.
– Gdzie, mówisz, znaleźli złoto? – przerwał chłopcu.
– W Australii – odparł tamten – to ja przecież mówiłem…
– W Australii… W Australii… – powtórzył w skupieniu Smuga. A czy ty… – w tonie, jakim wypowiadał te słowa, było coś takiego, że obecni odczuli, iż dzieje się coś niezwykłego. – Czy ty, chłopcze – powtórzył Smuga – nie nazywasz się… O’Donell? Zapanowało zdumione milczenie, które przerwał nie mniej niż inni zdziwiony mały Irlandczyk.
– To ja, proszę pana. Tak, to ja nazywam się Patryk O’Donell!
– A to twój ojciec i dziadek – Smuga wskazał na fotografię.
– Tak. A to mama i moi bracia, i moje siostry. A tutaj to ja! – dodał chłopiec.
Smuga zapalił fajkę, usadowił się wygodniej na twardym wąskim krzesełku i zaciągnął dymem.
– Cóż – zaczął – niezbadane są ścieżki ludzkiego losu. Widzisz, Patryku, znałem twojego ojca i dziadka. Poznaliśmy się w australijskim buszu, gdzie wraz z przyjaciółmi łowiłem dzikie zwierzęta dla ogrodu zoologicznego. Twoi bliscy zostali uwięzieni przez bandytów, którzy chcieli ich obrabować. Udało nam się im pomóc [35].
Mały Patryk przysłuchiwał się temu z wypiekami na twarzy, wspominając wieczorne gawędy ojca i dziadka, którzy tak ciepło opisywali tajemniczych, życzliwych im łowców zwierząt.
Kiedy w porze kolacji Smuga przekroczył wraz z chłopcem próg jadalni, powitała ich huczna owacja na stojąco. Zatrzymali się, obaj nieco zażenowani. Gdy usiedli przemówił kapitan:
– Panie i panowie! Pragnę przedstawić bohaterów dnia. Oto panowie: Jan Smuga i Patryk O’Donell.
Po krótkich oklaskach uroczyście wniesiono specjalne danie.
– Nasz kucharz, Chińczyk z pochodzenia, przygotował to na cześć pana – wyjaśnił kapitan. – Rano byliśmy świadkami niezwykłego połowu. To jest żarłacz śledziowy [36], rekin o niezwykle smacznym i delikatnym mięsie. Przez znawców bywa ono nazywane morską cielęciną – wyjaśniał dalej kapitan. – Zachęcam wszystkich do spróbowania. To prawdziwy smakołyk. Polecam zwłaszcza danie z płetw, specjał chińskiej kuchni.
Kolejnymi oklaskami nagrodzono kucharza, który tego wieczoru przeszedł samego siebie. Pod koniec kolacji pasażerowie zebrali dla małego Patryka wcale pokaźną kwotę na powrót do ojczyzny.
Bez żadnych już godnych uwagi zdarzeń kontunuowano rejs: statek niebawem zaczął zbliżać się do Aleksandrii. Najpierw, z dala, ukazała się latarnia morska, zalśniły w słońcu minarety meczetów, później zobaczyli maszty stojących w porcie okrętów, wreszcie wynurzył się z morza płaski afrykański ląd i położone na jego brzegu ogromne miasto, ozdobione rzędami wysmukłych palm daktylowych. Smuga stał na pokładzie razem z irlandzkim chłopcem.
– Może przepłyniemy obok jednego z cudów świata [37], ruin sławnej latarni na wyspie Faros – mówił właśnie.
– Cudów świata? – pytająco powtórzył Patryk.
– Tak, siedem sławnych budowli starożytnych, z których większość znajduje się w Egipcie – wyjaśnił angielski dyplomata, oparty o balustradę tuż obok nich.
– W Egipcie? Cudów świata? – wciąż dziwił się chłopiec.
– Różne rejestry podają piramidy, Dolinę Królów, Kolosy Memnona, no i naszą latarnię – wyjaśniał Anglik.
– Czy to pierwsza latarnia morska na świecie?
– Tak. I to bardzo wysoka. Według niektórych miała mierzyć aż 180 metrów, inni mówią o 120. Jej światło widać było z odległości 16 mil [38].
– Kiedy została zbudowana? – chłopiec wydawał się wyraźnie zainteresowany.
– Wzniósł ją architekt Sostratos z Knidos pod koniec trzeciego wieku przed naszą erą. Znajduje się, jak już wspomniałem, na wyspie Faros, połączonej z wybrzeżem stałym mostem wybudowanym na polecenie Aleksandra Wielkiego.
– Czy to ta latarnia, którą widać? – próbował ustalić chłopiec.
– Nie. Ta jest nowa. Tamta, niestety, nie zachowała się. Cóż, tak bywa ze starymi rzeczami. Najwyższe piętra zawaliły się gdzieś w drugim wieku. Resztę przerobiono na meczet, który w czternastym wieku zniszczyło trzęsienie ziemi.
Читать дальше