Jeden spośród milionów niewolników
CO RZYMIANIE WIEDZIELI O JEZUSIE Z NAZARETU?
Kim był Jezus z Nazaretu? Jakie istnieją dowody potwierdzające jego historyczność? Do końca osiemnastego, a nawet jeszcze w pierwszych dziesiątkach dziewiętnastego wieku stawianie podobnych pytań niejednokrotnie pociągało za sobą przykre następstwa. Zbyt wścibska dociekliwość w tym względzie, wykraczająca poza Nowy Testament i uświęconą przez Kościół tradycję, uchodziła w oczach chrześcijan, zwłaszcza teologów, za niewłaściwą, wręcz zakrawającą na herezję. Zapominali przy tym o jednym z ich własnych podstawowych artykułów wiary, który głosi, że Jezus to nie tylko Syn Boży, lecz także człowiek z krwi i kości, a więc podlegający na równi z innymi ludźmi wszelkim ziemskim przypadłościom i mający swoją doczesną biografię.
Skutki tej postawy odczuli na sobie badacze, którzy byli pionierami w nowej dziedzinie wiedzy – biblistyce. Niemiec Samuel Reimarus nie zdobył się na opublikowanie wyników swoich studiów; wydano je dopiero w dziesięć lat po jego śmierci. Natomiast wybitny niemiecki teolog Dawid Fryderyk Strauss i francuski orientalista Ernest Renan, którzy swoimi pracami o Jezusie zdobyli światowy rozgłos i odegrali kardynalną rolę w ukształtowaniu współczesnej umysłowości, przypłacili swoją odwagę utratą katedr uniwersyteckich.
Dzisiaj podobne zakusy na swobodę badań naukowych raczej należą już do przeszłości, przynajmniej w tak drastycznej i nie zamaskowanej odmianie. Nastały czasy intensywnych, niczym nie skrępowanych poszukiwań. Owocem tego zbiorowego wysiłku umysłowego uczonych – historyków, religioznawców, filologów, archeologów i wielu innych specjalistów – jest imponująca literatura rzucająca swoimi rewelacyjnymi odkryciami zupełnie nowe światło na te sprawy.
Wróćmy jednak do naszych początkowych pytań. Otóż tradycja chrześcijańska na dowód historycznego istnienia Jezusa przytaczała zachowane do naszych czasów przekazy pozachrześcijańskie, a więc takie, których bezstronności, jak wierzono, nie sposób było kwestionować. Chodzi tu o wzmianki zawarte w tekstach trzech autorów rzymskich, mianowicie Tacyta, Pliniusza Młodszego i Swetoniusza.
Od pierwszych wyznawców Chrystusa dzieliło wymienionych autorów dosłownie wszystko: wykształcenie, pochodzenie społeczne, sytuacja majątkowa, kultura i wyobrażenia religijne. Chrześcijanie, których zresztą przeważnie nie odróżniano od Żydów, należeli do proletariatu miejskiego i mieszkali stłoczeni w najbiedniejszych dzielnicach Rzymu. Wspomniani trzej pisarze byli patrycjuszami, konsulami i senatorami, jednym słowem, należeli do najwyższych sfer dworskich cesarstwa. Tych dostojnych mężów odzianych w togi nie można było chyba posądzić o życzliwy stosunek do pospólstwa, którego obyczaje i religia musiały im się wydawać nie tylko niezrozumiałe i dziwaczne, ale nawet odstręczające. Jeżeli więc – powiadano sobie – tacy ludzie mimo wszystko widzieli się zmuszeni wspomnieć w swych dziełach twórcę tej tak obcej im religii, to trudno chyba o wiarygodniejsze świadectwo istnienia Jezusa Chrystusa.
Rozumowanie to byłoby jednak słuszne tylko w przypadku, gdyby stwierdziło się w sposób niezbity, iż owe wzmianki są autentyczne, to znaczy, że wyszły naprawdę spod pióra wymienionych autorów. Toteż badacze, rozpoczynając swoją żmudną pielgrzymkę szlakiem drogi życiowej Jezusa, musieli przede wszystkim wziąć na warsztat ową tradycję chrześcijańską i poddać wzmianki wymienionych trzech autorów rzymskich ścisłej naukowej ekspertyzie.
Wydany przez nich werdykt ukazał się dopiero po długich latach wnikliwych dociekań i nie we wszystkich szczegółach spotkał się z jednomyślną aprobatą. Są kwestie, które z tych czy innych względów nie zostały wyjaśnione ostatecznie i nadal stanowią przedmiot żywej kontrowersji. Poczyniwszy w imię rzetelności to zastrzeżenie, spróbujmy teraz w mocno skróconej relacji przedstawić wyniki tych badań, które, nawiasem mówiąc, przypominają czasami pasjonujący pojedynek współczesnego, krytycznie wyostrzonego intelektu ze starodawnymi łamigłówkami.
Zacznijmy od Tacyta, wielkiego dziejopisarza i prozaika rzymskiego, patrycjusza i konsula (ok. 56-120 r. n.e.) Około 116 r. ukazało się najważniejsze jego dzieło Roczniki (Annales). W księdze XV znajdujemy opis słynnego pożaru, który wybuchł w 64 r. i omal nie strawił całego Rzymu. Wiemy, że współcześni oskarżali Nerona o to, że sam kazał miasto podpalić, aby uzyskać wolny teren na budowę nowego Rzymu według swoich własnych wyobrażeń. Szaleniec na tronie cesarskim postanowił odwrócić od siebie podejrzenia i zwalił winę na chrześcijan. W rozdziale 44 czytamy:
„Aby ją więc usunąć [pogłoskę], podstawił Neron winowajców i dotknął najbardziej wyszukanymi kaźniami tych, których znienawidzono dla ich sromot, a których gmin chrześcijanami nazywał. Początek tej nazwie dał Chrystus, który za panowania Tyberiusza skazany został na śmierć przez prokuratora Poncjusza Pilatusa; a przytłumiony na razie zgubny zabobon znowu wybuchnął, nie tylko w Judei, gdzie się to zło wylęgło, lecz także w stolicy, dokąd wszystko, co potworne albo sromotne, zewsząd napływa i licznych znajduje zwolenników. Schwytano więc naprzód tych, którzy tę wiarę publicznie wyznawali, potem na podstawie ich zeznań ogromne mnóstwo innych, i udowodniono im nie tyle zbrodnię podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu. A śmierci ich przydano to urągowisko, że okryci skórami dzikich zwierząt ginęli rozszarpywani przez psy albo przybici do krzyżów [albo przeznaczeni na pastwę płomieni i, gdy zabrakło dnia, palili się służąc za nocne pochodnie. Na to widowisko ofiarował Neron swój park i wydał igrzysko w cyrku, gdzie w przebraniu woźnicy z tłumem się mieszał lub na wozie stawał. Stąd, chociaż ci ludzie byli winni i zasługiwali na najsurowsze kary, budziła się ku nim litość, jako że nie dla pożytku państwa, lecz dla zadośćuczynienia okrucieństwu jednego człowieka byli traceni”.
Co o tym fragmencie sądzić? Za jego autentycznością przemawia jawnie wrogi stosunek do ofiar Nerona i ich wierzeń religijnych, nazwanych wzgardliwie „zgubnym zabobonem”. Ponieważ nie sposób przypuszczać, iż jest to interpolacja pochodzenia chrześcijańskiego, przyjmujemy za pewnik, że autorem jest sam Tacyt.
Wobec tego zadajmy sobie teraz pytanie, w jakim stopniu i czy w ogóle Tacyt zasługuje na wiarę, gdy pisze, iż w Rzymie mieszkało wielu chrześcijan, którzy swą nazwę od Chrystusa wywodzili. Pytanie to, na pierwszy rzut oka zaskakujące, nie jest tak znowu pozbawione uzasadnienia. Wiemy bowiem skądinąd, że w I wieku n.e. wyznawcy Chrystusa nie nazywali się jeszcze „chrześcijanami”, a pożar Rzymu, jak wiadomo, przypada na 64 r. n.e.
Z Dziejów Apostolskich (11,26) dowiadujemy się, że nazwę albo przydomek – jak kto woli – „christianoi” ukuli pogańscy mieszkańcy Antiochii. Jak powstała ta nazwa? Otóż „christos” to przekład na język grecki hebrajskiego słowa „mesjasz”, które oznacza „pomazany”, „namaszczony”. A więc przydomek „christianoi” znaczył: „zwolennicy Chrystusa”.
Z czasem wyznawcy Chrystusa przyzwyczaili się do tej nazwy i zaczęli sami jej używać. Zanim to jednak nastąpiło, nazywali siebie „świętymi”, „braćmi”, „wybranymi”, „synami światłości”, „uczniami”, „ubogimi”, a przede wszystkim „nazarejczykami”. U Mateusza czytamy: „A przyszedłszy zamieszkał w mieście, które zowią Nazaret, aby się wypełniło, co jest powiedziane przez proroków, że „Nazarejczykiem będzie nazwany” (2, 23). W Dziejach Apostolskich arcykapłan Ananiasz powiada o Pawle: „Męża tego, szerzyciela zarazy, znaleźliśmy wzbudzającego niepokoje wśród wszystkich Żydów na całym świecie, jako że jest on przywódcą buntowniczej sekty nazarejczyków” (24, 5). Wiemy również od niektórych ojców Kościoła, że przez długi czas dla określenia wyznawców Chrystusa znano tylko nazwę „nazarejczycy”.
Читать дальше