– Zatrudniamy dwudziestu naszych specjalistów, ale są wśród nas tylko dwie kobiety. Sylvie i Prim. Prim jest pielęgniarką i przy okazji sprawuje opiekę medyczną nad obozem. To całkiem spora społeczność, ponieważ wykonawca zatrudnia cztery razy więcej pracowników niż my i wielu z nich przebywa tu z żonami. – Wyraz dezaprobaty na jego twarzy świadczył, iż nie pochwala takich praktyk.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że wszyscy mieszkacie w obozie – powiedziała Debora, marszcząc nos. – To brzmi dość ponuro… Czy nie moglibyśmy zamieszkać w mieście?
– Nie, nie moglibyśmy. Zamieszkasz ze mną i nie będziesz się uskarżać. Obóz wcale nie jest ponury. Terawati to małe miasto, więc przed rozpoczęciem prac musieliśmy zbudować bungalowy, aby wszystkim zapewnić mieszkania. Są one całkiem sympatyczne. Poza tym mamy klub z basenem i barem. Terawati leży nie opodal, zaledwie trzy kilometry w dół wzgórza, więc miejscowi kupcy natychmiast ustawili swoje kramy wokół obozu. Ten prowizoryczny bazar przydaje mu miejskiego kolorytu.
– To brzmi trochę lepiej – pocieszyła się Debora. – Kiedy będziemy na miejscu?
– Za jakieś trzy godziny.
Nieskończenie długo jechali w kompletnej ciszy. Pomimo dobrej amortyzacji, samochód trząsł i podskakiwał na wybojach. Przyroda stawała się coraz bardziej monotonna, a droga wiła się bez końca to w górę, to w dół wzgórza.
Po dwóch godzinach podróży zaczęło padać. Pierwsze krople z siłą artyleryjskich pocisków uderzyły o szybę, a potem nieoczekiwanie czarne chmury na niebie rozstąpiły się i lunęło jak z cebra. Hałas deszczu dzwoniącego o metalową karoserię był tak ogłuszający i złowieszczy, że Debora nie mogła opanować drżenia. Tropikalne ulewy wyzwalały w niej zawsze mieszaninę strachu i podniecenia. Bezwiednie spojrzała do góry, jakby w obawie, czy dach samochodu wytrzyma nieokiełznany napór wodnego żywiołu.
Gil mruczał coś pod nosem i mocno pochylony do przodu wypatrywał drogi. Włączył światła, ale to niewiele pomogło.
Nadal nic nie było widać. Zimne, zielonkawe światło płynące z deski rozdzielczej rzucało blady cień na twarz Gila i nadawało jej osobliwy, demoniczny wyraz. Debora patrzyła na niego jak urzeczona. Odcięci od reszty świata kurtyną deszczu, siedzieli w metalowym pudełku jak w pułapce, a przestrzeń między nimi była niebezpiecznie mała i naelektryzowana dziwnym napięciem. Debora walczyła z pokusą, by nie wyciągnąć ręki i nie obdarzyć czułą pieszczotą szorstkiej skóry jego policzka. Pokusa była tak nieodparta, że musiała prawie siłą spleść ręce na kolanach i wbić martwy wzrok w przestrzeń, by nie patrzeć w jego kierunku. Była wewnętrznie tak skupiona, iż nie spostrzegła, że ulewa ustąpiła równie nagle, jak się zaczęła.
– Jak się czujesz? – spytał szorstko Gil, wyłączając wycieraczki. W ciszy, która zapadła po ulewnym deszczu, szum klimatyzacji brzmiał nienaturalnie głośno.
– Świetnie! – Debora miała nadzieję, że Gil nie dostrzeże drżenia w jej głosie. Gorączkowo szukała neutralnego tematu do rozmowy. – Jak wyjaśnimy fakt, że nie mam obrączki? – To była pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy, gdy tylko spojrzała na swoje ręce.
– Nie pomyślałem o tym. – Gil zmarszczył brwi. – Może jednak uda mi się znaleźć coś odpowiedniego w Terawati.
Wczesny tropikalny zmierzch zapadł już, gdy wjechali do miasta. Kluczyli wąskimi uliczkami wśród tłumu przechodniów i nie kończącej się procesji ulicznych handlarzy, którzy głośno i natarczywie zachwalali towary pchane na ręcznych wózkach. Debora z upodobaniem słuchała melodyjnych okrzyków, dzwonienia, buczenia i nawoływania, które razem tworzyły magiczną kakofonię dźwięków. Miasto o tej porze tętniło życiem i wydawało się niezwykle podniecające i kolorowe po monotonnie zielonej drodze przez dżunglę.
Wsłuchana i wpatrzona w zgiełkliwy egzotyczny tłum, Debora siedziała w samochodzie i czekała na Gila. Wkrótce jego rosła sylwetka pojawiła się w zasięgu wzroku. Widziała, jak toruje sobie drogę przez tłum, a potem przerywa kordon małych chłopców, którzy otoczyli samochód i z niemym zainteresowaniem obserwowali cudzoziemkę.
– Odbiega od tradycyjnego kanonu, ale nic lepszego nie znalazłem – powiedział, sadowiąc się za kierownicą. – Daj rękę…
Debora nieśmiało wyciągnęła dłoń, a on wsunął na jej serdeczny palec plecioną obrączkę z kutego złota.
– Trochę za duża, prawda? – powiedział, cofając rękę.
– To bez znaczenia… – Pieczołowicie poprawiła obrączkę na palcu i dodała w zamyśleniu: – Jest śliczna…
Nastała dziwnie krępująca cisza. Po chwili Gil odwrócił się ostentacyjnie i włączył silnik.
– Jeśli ci się podoba, będziesz ją mogła zatrzymać – rzucił od niechcenia.
– Jesteś pewien, że nie zechcesz odliczyć jej ceny od mojej przyszłej pensji? – spytała zjadliwym tonem, choć zdawała sobie sprawę, że nie ma powodów do urazy.
W odpowiedzi uśmiechnął się nieprzyjemnym, zimnym uśmiechem.
– Aby zapewnić sukces przedsięwzięciu, trzeba najpierw ponieść koszta – odparł.
Do końca podróży milczeli. Debora odniosła wrażenie, że obóz wyłonił się znikąd, światła zabudowań bowiem skrywał tropikalny las. Była zaskoczona nagłym widokiem porządnych, drewnianych domków ustawionych symetrycznie wzdłuż wyżwirowanych alejek. Południowa roślinność o bujnych, barokowych kształtach łagodziła surową architekturę tego prowizorycznego osiedla. Z okien samochodu widziała wdzięcznie pochylone palmy, kępy bugenwilli i hibiskusa, których jaskrawe kolory gasiła ciemność, a gdy tylko otworzyła drzwi, uderzył ją w nozdrza odurzający zapach kwiatów frangipani, którym parowało gorące, wilgotne powietrze.
– Co za zapach! – Zerwała biały kwiat z rosnącego przy ścieżce drzewa i przyłożyła do nosa. Owionęła ją słodka jaśminowa woń. Trzymając kwiat przy twarzy, odwróciła się do Gila z radosnym uśmiechem.
– Deboro…
Zrobił krok w jej kierunku, ale nim zdążył przemówić, nieoczekiwanie w domku zapaliły się wszystkie światła, a po chwili na werandę wyległa rozbawiona gromadka ludzi.
– Niespodzianka! Niespodzianka! – przekrzykiwali się wesoło.
Debora popatrzyła z zakłopotaniem na przerażoną twarz Gila. Gdyby naprawdę byli młodą parą, zapewne cieszyłaby się, że koledzy Gila zorganizowali na ich cześć powitalne przyjęcie. Ale w tych szczególnych okolicznościach…
– O rety! – wyrwało jej się z głębi serca.
Komentarz Gila był bardziej dosadny, na szczęście goście na werandzie nie mogli go usłyszeć. Rozciągnął usta w sztucznym uśmiechu, wziął Deborę pod ramię i poprowadził w stronę światła.
– Do licha, naprawdę sądzisz, że nam się to uda? – szepnęła zdjęta strachem, jak aktor przed premierowym występem.
– Kości zostały rzucone – odparł i mocniejszym uściskiem ręki dodał jej odwagi.
Gdy wchodzili po schodkach na werandę, ktoś zaczął radośnie gwizdać marsza weselnego. Debora, oślepiona światłem, zmrużyła oczy i uśmiechnęła się z wdziękiem. Ramię Gila, mocne jak granit, dodawało jej otuchy; rękę miał chłodną, mimo panującego upału, przyjemną w dotyku…
– Gil! – Krępy mężczyzna wyszedł z tłumu i mocno uścisnął Gilowi dłoń. Miał ciemne włosy i smagłą twarz o rysach niezbyt regularnych, która w dziwny sposób przykuwała uwagę. – Witaj w domu! – powiedział wesoło.
Gil z właściwą sobie powściągliwością uśmiechnął się do przyjaciela i przedstawił go Deborze:
Читать дальше