– Nie masz przyjaciółek od serca, które chciałabyś zaprosić?
– Owszem, ale mam też dwie przyrodnie siostry. Nie zamierzam usprawiedliwiać postępowania ojca wobec mojej matki, uważam jednak, że czas się pogodzić i zacząć patrzeć w przyszłość, zamiast analizować przeszłość, rozdrapywać zabliźnione rany. Cieszę się, że was mam, drogie siostry.
– To nie John ci to podszepnął? – spytała Tiffany, wciąż pełna nieufności wobec człowieka, który jako ojciec zupełnie się nie sprawdził.
– Nawet nie wie, że zamierzałam was o to prosić. Mason zresztą też nie. To mój pomysł.
– Na mnie w każdym razie możesz liczyć – obiecała powtórnie Katie.
Tiffany nadal, mimo wyjaśnień Bliss, wahała się. Potrzebowała trochę czasu na rozeznanie się w swoich odczuciach.
– Przemyślę to – powiedziała w końcu.
– Przemyśl i daj mi znać. Do ślubu zostało jeszcze parę tygodni.
– Będzie super – pewnym głosem oświadczyła Katie.
Gdy przyszła kelnerka z rachunkiem, pierwsza sięgnęła po niego Bliss.
– Lunch był na koszt taty.
– Co takiego? – oburzyła się Tiffany.
– Nalegał, i to bardzo.
– Nie zgadzam się. Zawsze płacę za siebie – oznajmiła stanowczo Tiffany. Nie życzyła sobie żadnych podarunków od Johna Cawthorne’a.
– A ja się zgadzam, zaoszczędzę parę dolarów – uśmiechnęła się Katie. – Zresztą i tak muszę już uciekać, spieszę się.
– Ale…
– Daj spokój, niech raz w życiu zapłaci za ciebie ten cholerny rachunek – powiedziała Katie, zarzucając na ramię wypchaną torbę. – Przynajmniej tyle może zrobić.
– Nie musisz go kochać, Tiffany – dodała Bliss. – Nie musisz go nawet lubić. Ale pozwól przynajmniej, że postawi ci lunch.
– Dobrze – uległa Tiffany, nie do końca przekonana. Nie rozmyślała jednak nad tym dłużej, bo miała ważniejsze sprawy na głowie. Pierwsze miejsca na liście zajmowali Stephen i J.D.
J.D. siedział przy stoliku w swoim pokoju i po raz setny czytał zrzeczenie się praw własności do domu, podpisane dłonią Philipa. Kontrakt był nie do podważenia.
Jak ją o tym powiadomić? – zastanawiał się J.D. Znalazł się doprawdy w trudnym położeniu. Miał sobie za złe, że do tej pory nie zaznajomił Tiffany ze stanem prawnym, z faktem, że dom nie należy do niej i dzieci. Był jej winny lojalność, a jednak w tej sprawie nie potrafił zdobyć się na szczerość. Chciał oszczędzić jej zmartwień, i tak miała ich bez liku z powodu Stephena. Ponadto odczuwał potrzebę chronienia jej, roztoczenia nad nią opieki. Była silna i dzielna, radziła sobie z licznymi obowiązkami, ale zarazem była taka krucha i wrażliwa. Wzbudzała w nim nie tylko pożądanie i namiętność, o tym wiedział od dawna, gdy była dla niego zakazanym owocem. Ostatnio odkrył, że Tiffany budzi w nim czułość. Czyżby się zakochał?
– Psiakrew – mruknął pod nosem, po czym sięgnął po słuchawkę. W pokoju było gorąco i duszno, jak zwykle wieczorem po długim, upalnym dniu. Wystukał znany na pamięć numer i czekał, aż ojciec podejdzie do telefonu.
– Cześć, tato. To ja.
– Cześć, Jay. Co słychać?
– Chcę się wycofać. Rezygnuję z pracy w firmie.
– Żartujesz. Chyba się przesłyszałem.
– To nie żarty.
– Nie przepracowałeś ze mną nawet pół roku.
– Wiem, ale nie podoba mi się ta robota.
– Dlaczego?
– Z wielu powodów. Przede wszystkim w ogóle nie powinienem się godzić na twoją propozycję. – J.D. zawiesił głos, a potem dodał: – Nie jestem podobny do Philipa, tato.
– Nie musisz mi tego mówić.
– Posłuchaj, tato. Jutro rano wyruszam do Portland. Zamierzam sprzedać swoje akcje, łódź, motor i mieszkanie, żeby spłacić długi Philipa wobec firmy.
– Ale na Boga…
– Tiffany potrzebuje tego domu. Jej dzieci też. Chcę, żeby była wolna i mogła sama o sobie decydować.
– Przecież nie wyrzucam na bruk własnych wnuków – z goryczą powiedział Carlo. – Chciałbym tylko, żeby mieszkały bliżej nas.
– Zapomnij o tym, tato. Tu jest ich dom.
– Nie wiem, co się tam u was dzieje – rzekł z westchnieniem Carlo – ale jeśli ta kobieta zawróciła ci w głowie…
– To co? Co mi chcesz powiedzieć? Że ją zaczniesz szantażować? Że użyjesz argumentów finansowych? Że ją zmusisz, żeby przeniosła się do Portland i żyła na twoim garnuszku?
– A co w tym złego?
– Nic nie rozumiesz, tato. Tiffany stała się osobą niezależną i stanowczą, która postępuje tak, jak sama uzna za stosowne. Ma swoje problemy, ale ma też prawo, żeby je po swojemu rozwiązywać. Nie potrzebuje wyręki ani doradców. Mógłbyś przynajmniej – a to co mówię, dotyczy całej rodziny – zdobyć się na okazanie zaufania.
– Ale…
– Podpisz papiery. Zobaczymy się jutro. Cześć. – J.D. odłożył słuchawkę. Obawiał się, że ojciec natychmiast zatelefonuje i będzie namawiał go na zmianę decyzji, ale, na szczęście, nie zrobił tego. J.D. otworzył okno, aby się ochłodzić. Wychylił się i w tym momencie usłyszał cichą rozmowę, prowadzoną przez dwóch chłopców. Musieli znajdować się w pobliżu wozowni.
– Przysięgam ci, Santini, że jeżeli piśniesz chociaż słówko, to już nie żyjesz – dobiegło z dołu. Jeden z chłopców podniósł głos.
J.D. wychylił się. Dojrzał Stephena, który wraz z drugim chłopcem, wyższym i starszym, stali pod niedawno umocowanym koszem do gry.
– Nic nikomu nie powiem.
– Szczerze ci radzę. Umowa to umowa.
– Wiem o tym, Miles.
Więc ten niechlujnie ubrany, pryszczaty dryblas z tlenionymi blond pasemkami to słynny Miles Dean! Zdaniem J.D. nie wyglądał zbyt groźnie.
– Uważaj, bo już raz skrewiłeś.
– Ta wpadka… nie była z mojej winy.
– Schowałeś przede mną klucze, ty nędzny krętaczu. Gdybyś mi je dał, tak jak obiecałeś, gliny by ich w życiu nie namierzyły.
– A jakbyś się nie zaczął bić, to by nas wtedy nie zwinęli.
– Nie próbuj podskakiwać i siedź cicho. Trzymaj się tego, co było ustalone. Wiesz, co będzie, jak jeszcze raz podpadniesz.
J.D. usłyszał wystarczająco dużo. Doskoczył do drzwi, zbiegł po schodach i w ciągu paru sekund był na dole. Wypadł z domu, pędem pokonał trawnik i zanim chłopcy się zorientowali, już był przy nich. Na widok J.D. Miles odwrócił się, żeby odejść.
– Nie tak szybko, kolego – powiedział J.D., przytrzymując go za ramię.
– Puszczaj pan.
– Najpierw załatwimy parę spraw.
– Puść go – poprosił Stephen, wyraźnie wystraszony.
– Chwileczkę, musimy porozmawiać. Przypadkiem usłyszałem waszą rozmowę.
Chłopcy milczeli. W ciszy słychać było ożywiające się pod wieczór komary.
J.D. zwrócił się do Milesa:
– Dlaczego groziłeś Stephenowi i co wiesz o zniknięciu Wellsa?
– Nic.
– Nie? To po co łazisz za Stephenem i próbujesz go szantażować? – J.D. wskazał pobladłego bratanka.
– Nie wiem, o czym pan mówi! – warknął Miles.
– Naprawdę? To spróbujemy razem się dowiedzieć. Teraz pójdziesz ze mną grzecznie na policję, a potem zadzwonimy do twojej matki i posłuchamy jej wyjaśnień.
– Nie wolno panu!
– Zobaczymy!
– Nie rób tego! – krzyknął zdesperowany Stephen.
– Dlaczego nie?
– Bo… Bo… – Stephen usiłował przebłagać wzrokiem Milesa, ale ten wyrwał się, korzystając z okazji, że J.D. puścił jego ramię. Przebiegł odległość dzielącą go od płotu, przeskoczył go i znikł w uliczce. J.D. miał początkowo zamiar go gonić, ale zrezygnował.
Читать дальше